Często spotykam się z ludźmi młodymi, zdrowymi. Wydawałoby się, że mają oni wielkie perspektywy życiowe oraz wszelkie atuty, aby cieszyć się życiem, a jednak nierzadko ogarnia ich zniechęcenie czy nawet depresja. Tymczasem przebywając i rozmawiając z Tobą w ciągu tych kilku dni, pomimo wielkiego cierpienia, jakie dźwigasz, widzę, że cieszysz się życiem, nawet wręcz go smakujesz.
Sądzę, że przede wszystkim jest to dar łaski Bożej, bo człowiek sam w sobie nie wypracuje wszystkiego, a nawet jeśli chodzi o życie duchowe, to zawsze jest więcej brania niż dawania. Myślę, że moja droga, prowadząca przez cierpienie, niewiele się różni od dróg innych osób. Każdy z nas stając się inwalidą rozpoczyna swą drogę od okresu buntu. Znamienne, że w tym właśnie momencie człowiek zaczyna dialogować. Nie ze swoim otoczeniem, rodzicami czy najbliższymi – tak naprawdę ten istotny, głęboki dialog odbywa się między Bogiem a człowiekiem. Dialog ten, choć z początku wydaje się bezimienny, w rzeczywistości ma ściśle określonego rozmówcę, a jest nim Bóg. Człowiek jest przekonany, że Bóg go skrzywdził stawiając na tej właśnie drodze. Sądzę, że również dla księdza przyjęcie życia naznaczonego całkowitą niemocą fizyczną, a przede wszystkim przyjęcie tego, że aby w ogóle egzystować, musi on codziennie angażować wokół siebie wielu ludzi, też jest bardzo trudne. I tu rozpoczyna się droga buntu, niechęci, niemożliwości pogodzenia się z tym, co nas spotkało. A objawia się to w nieustannym pytaniu: „Dlaczego ja? Dlaczego to właśnie ja?”. Gdy w końcu po długich badaniach padnie z ust lekarza diagnoza, że jest to choroba nieuleczalna, wówczas następuje moment przerażenia, lęku. Człowiek czuje się mniej więcej tak jak skazaniec, na którego padł nieodwołalny wyrok, od którego nie ma już odwrotu. I tylko jedno jest pewne, a mianowicie, że stan zdrowia sukcesywnie będzie się pogarszał. Oczywiście z wyjątkiem cudów, których Pan Bóg w swej dobroci dokonuje. A więc, jak już wspomniałem, pierwszy okres charakteryzuje się spieraniem się z Bogiem i trudnością przyjęcia Jego woli. W związku z tym również modlitwa staje się krótkowzroczna, bardzo ograniczona, bo w człowieku wciąż tkwi pragnienie, żeby Pan Bóg go uzdrowił.
Co jest istotą tego buntu i właściwie przeciwko czemu tak naprawdę człowiek się buntuje. Wydaje mi się, że łatwiej jest zrozumieć istotę takiego buntu w Twojej sytuacji, czy też u kogoś, kto znajduje się w podobnym do Twojego położeniu. Myślę, że młodzi, zdrowi, inteligentni ludzie, mający przed sobą życie, nie zastanawiają się nad istotą swego buntu, tylko podejmują go w sposób bezwiedny, a wręcz bezmyślny.
Trudno mi wczuć się w sytuację ludzi młodych, sprawnych, bo ja sam duchowo daleko już od tego odszedłem. Myślę jednak, że podobieństwo buntu tkwi w jakiejś niemożności woli, w braku chęci dopatrzenia się tego, że poprzez wszystko, co nas dotyka i co tak boli na co dzień, Pan Bóg naprawdę nie chce nas skrzywdzić. I w równym stopniu dotyczy to młodego, zdrowego człowieka, jak też inwalidy, człowieka świeckiego, kapłana czy zakonnicy… W każdym przypadku brak jest zawierzenia, znalezienia w sobie iskierki wiary. Długo trzeba czekać na uspokojenie, zawierzenie, pogodzenie… To naprawdę nie przychodzi łatwo. Dawniej duchowni sprowadzali to wszystko do poddania się woli Bożej. Ja to odczuwam, że faktycznie muszę się przekonać, że Pan Bóg nie chce dla mnie zła, ale z wszystkiego, co mnie dotyka, chce wydobyć jakieś dobro. Życie naznaczone cierpieniem w rzeczywistości nie różni się od życia większości ludzi. Każde z nich jest walką o sens, walką o dopuszczenie Boga do własnej codzienności, jest walką o wiarę, że właśnie w tej codzienności dokonuje się zbawienie. Bardzo długo człowiek stawia siebie na pierwszym miejscu i chce zawłaszczyć to pierwsze miejsce w sobie, w swojej przestrzeni duchowej. Jest przekonany, że to on sam będzie autorem wszelkiego dobra, które ma się dokonać. Człowiek młody, kochający drugiego człowieka, nawet jeśli to jest wbrew przykazaniom Bożym, nie zważa na to, mniemając, że to on sam ma być autorem swojego życia. Kapłan, którego dotyka nieuleczalna choroba, mimo że przez wiele lat był kształtowany duchowo, nie potrafi pogodzić się z tym, że jego ofiara już raz złożona Bogu ma przybrać zupełnie inne kształty, aby – w jego przypadku – stała się prawdziwa. Tak naprawdę duchowny też nie dorósł do tego, by pierwsze miejsce w sobie, w tym, co się w człowieku dzieje, oddać Bogu, a nie zawłaszczać dla siebie.
A może zechciałbyś podzielić się doświadczeniem swojego buntu. Z codziennego świadectwa Twojego życia widać, że masz to już za sobą.
Pewnym wyjaśnieniem mojej drogi było szukanie odpowiedzi na pytanie, w jakiej mierze i za co Pan Bóg mnie karze. Wiadomo, że z jednej strony cierpienie jest karą za grzech. Sam wiedziałem, że nie stoję na wysokości zadań podjętych w zakonie, że moje życie jest marne, nijakie. Była to gonitwa za sobą, za własnym „ja”, a nie chęć zbliżenia się do Chrystusa i dania Mu konkretnej ofiary. Tak bardzo ciążyła mi własna seksualność, z którą nie potrafiłem się uporać. To wszystko było murem wyrastającym przede mną. Dopatrywałem się kary za wszelkie możliwe grzechy. Z całą świadomością wiem, że nadal jestem grzeszny, że obarcza mnie wiele wad, ale wiem też, że ja sam nie mogę dać sobie uzdrowienia, ale naprawdę potrzebuję Zbawcy i to nie w czasach eschatologicznych, jak to wyrażamy w Credo czy przy innych okazjach, mówiąc o naszej wierze. Grzeszność nie wywołuje lęku i strachu. Sam widzę, że mój Zbawca żyje, że On obecny jest w moim życiu tu i teraz, że naprawdę działa. Widzę, że ja sam nie jestem w stanie budować własnej przyszłości. Nie zwalnia mnie to oczywiście z obowiązku robienia tego, co jestem w stanie robić. Z drugiej strony o wiele ważniejsze jest nasze pasywne oddanie się w ręce Boga, który, jak sam tego doświadczam, odpuszcza nasze grzechy. Pragnę, żeby Bóg wprowadził mnie w krąg większej bliskości ze sobą. Trudno o tym mówić, bo w zasadzie święci żyją całkowitą, pełną bliskością Boga. Uczę się wytrwałości, uczę się oczekiwać, iż to, co naprawdę istotne, nadejdzie nie ode mnie, ale od Pana mego i Stwórcy, i Zbawcy.
Człowiek nagle dostrzega, że jest inny, tzn. że ci stojący obok nadal są zdrowi i sprawni, a ja – dotknięty chorobą – zostaję wyłączony z nurtu życia, z życia zewnętrznego, społecznego czy wspólnotowego.
Myślę, że jest to także walka ze swoją zgryzotą, ze smutkiem, popadaniem w depresję, odcinaniem się od innych. Dużo też zależy od spotkania z ludźmi, których stawia na naszej drodze Jezus. Bez wątpienia jest to łaska, która zostaje nam podarowana bez naszych zasług. Ja sam mam pełną świadomość i pamiętam, że w pierwszym okresie choroby byłem przekonany, że mnie się wszystko należy. A żądania te mogły rosnąć i rozszerzać się na coraz większą ilość dziedzin. Jednak kiedy łaska zaczyna dotykać, kiedy człowiek przekonuje się, że Bóg odpuszcza grzechy, wtedy jako widoczny skutek tego objawia się większa radość. Wówczas widząc innych, zdrowych, wcale im tego nie zazdroszczę. Fakt, że jestem w takiej, a nie innej sytuacji, nie jest wynikiem moich własnych działań, ale wiem to na pewno, że jest skutkiem łaski Bożej. Nie ma żadnej wątpliwości, że cierpienie jest jakąś karą za grzechy, ale nie wyłącznie nią. Jeśli pomyśli się, że Jezus stał się tym przeklętym, tym odrzuconym przez wszystkich, tym, który konał tam, gdzie ginęli najwięksi złoczyńcy, którzy byli uważani za odrzuconych przez Boga, chociaż Jezus nic złego nie uczynił, to na pewno ja, grzesznik, muszę tę karę też nieść za zło, jakie ja sam popełniłem, jakie przeze mnie popełnili inni, jakie ja popełniłem wobec innych, stając się dla nich powodem grzechu. Gdy widzę, że samodzielnie nie uporam się z tym, gdy postrzegam, że sam nie dam sobie z tym rady, wówczas nie pozostaje mi nic innego jak tylko albo skończyć ze sobą, albo otworzyć się na łaskę. To łaska sprawia, że doświadczam odpuszczenia win, oraz daje radość i uspokojenie. Jest to coś zupełnie nieoczekiwanego, co przychodzi do mnie i uczy mnie tego, że naprawdę nie wszystko mi się należy. Jeden otrzymuje takie dary, drugi inne. Za tym, co jest mi dane postrzegam, że jest Ktoś, kto kieruje tym rozdawnictwem, kto mi przewodzi, bo nie ja jestem autorem tych wszystkich zdarzeń, które pojawiają się w moim życiu.
Z dużym naciskiem podkreślasz, odnosząc się do osobistego doświadczenia, że cierpienie jest także, choć nie wyłącznie, karą za grzechy. Poruszanie tego problemu jest – że się tak wyrażę – bardzo niemodne, nawet w środowisku księży rozprawiających o doświadczeniu duchowym. Przypomina mi się antyfona z dwudziestej szóstej niedzieli zwykłej: „Wszystko, co na nas dopuściłeś, Panie, spotkało nas według sprawiedliwego wyroku, bo zgrzeszyliśmy przeciw Tobie i nie strzegliśmy Twoich przykazań. Lecz zechciej wsławić swe imię i postąp z nami według wielkiego miłosierdzia swego” (por. Dn 3, 29nn). Gdy obserwuje się pewne cierpienia, widzimy jasno, że ich powodem jest grzech, lekceważenie Bożych przykazań. Człowiek sam poprzez grzech komplikuje swoje życie.
Chciałbym dodać, że mówienie o karze jest tylko jedną stroną medalu. To, o czym mówią prorocy, ma też inny aspekt. Zawsze ilekroć prorocy mówili o karze, o tym, że nie byliśmy posłuszni Bogu, który postąpił z nami sprawiedliwie i słusznie, nigdy się na karze nie zatrzymywali. Pokazywali, że istnieje droga przebaczenia i odpuszczenia win.
Pójdźmy dalej. Przecież wielu ludzi cierpi nie z powodu swoich grzechów. Klasycznym przykładem tego są niewinne dzieci.
Trudno mi mówić ogólnie o tajemnicy cierpienia i nie chciałbym wdawać się w sferę rozważań metafizycznych. W moim przypadku powolne zbliżanie się ku tajemnicy cierpienia następowało poprzez zrozumienie, że Chrystusowi jest ono na coś potrzebne. Nie potrafię tego przedstawić, ale On sam powiedział, że jeśli ktoś chce pójść za Nim, musi wziąć swój krzyż. Jest to wskazówka, jak ma się dokonywać zbliżanie się ku tajemnicy. Ewangelie pokazują, ile Jezus wycierpiał ze strony uczniów, a także ze strony tych ludzi, którzy Go nienawidzili i którzy sprawiali Mu tak wielkie cierpienie, posądzając Go o współdziałanie z Belzebubem. Było to cierpienie zadane miłości, ale jeszcze nie cierpienie fizyczne. Później nastąpiło przyjęcie męki, przyjęcie krzyża, przed którym Jezus mógł przecież usunąć się, umknąć, a jednak go podjął. Obserwujemy, że wielu świętych zyskiwało największe, najpełniejsze łaski, przyjmując na siebie cierpienia, które ich dotknęły. W życiu każdego człowieka obecne jest cierpienie. U mnie więcej jest cierpienia fizycznego, ale ktoś inny stojący obok mnie może bardziej cierpieć z powodu bólu psychicznego. Albo młody człowiek, który wydaje się silny psychicznie, może cierpieć dlatego, że nie może pogodzić się z zakłamaniem ludzi, których spotyka. W każdym razie, w moim osobistym odczuciu, godzenie się z cierpieniem, z niewytłumaczalnością krzyża w życiu niewinnych ludzi rysuje się jako potrzeba Chrystusa, który sam cierpi aż do skończenia świata. Nie potrafię tego bliżej wyjaśnić. W każdym razie ta intuicja towarzyszyła mi i sprawiała, że mogłem stawać się trochę bardziej promienny, a mniej egoistyczny.
Ładnie powiedziałeś na początku o potrzebie pokornego przyjmowania zależności od innych. Świadomość, że jest się dla kogoś ciężarem, też jest formą krzyża.
Myślę, że Pan Bóg tak urządził świat, że zależymy od siebie wzajemnie. Ja, podobnie jak wszyscy chrześcijanie, wiem, że wiara, że jej budzenie, że przekazywanie łaski nie istniałoby bez udziału innych osób stojących obok, tzn. bez udziału ludzi, którzy podejmują się zadania tego przekazu. Moje konkretne możliwości zredukowane są prawie do zera. To, że coś zjem, to tylko dzięki innym. To, że siedzę, że mogę spać, to też jedynie dzięki nim. Wszelka pomoc to nie tylko gest zewnętrzny, ale i łaska. Oczywiście jeden ma więcej dobrej woli, inny mniej, jeden umie dopomóc, a inny zabiera się do tego i zupełnie mu to nie wychodzi, bo zamiast posadzić mnie na wózku, posadzi mnie na ziemi. Ale taka sytuacja nie powinna mnie zaraz denerwować, doprowadzać do szału. Muszę sam z sobą walczyć, bo wiem, jak łatwo wpadam w gniew. Wiem, że w odnoszeniu się do pomocników mam wiele sobie do zarzucenia, wiele grzechów. Przez wszystkie lata, kiedy jestem zdany na pomoc innych, stało się tak, że również oni nauczyli mnie czegoś, nawet w sferze duchowej. Jako kapłani musimy pamiętać o tym, że ludzie świeccy też wiele nas nauczą, jeżeli tylko zechcemy przyjąć tę naukę, jaka przez nich jest do nas skierowana. Już dawniej rosło we mnie przekonanie, że cierpienia moje i mnie podobnych, że cierpienia niewinnych dzieci, o których już wspominaliśmy, potrzebne są Chrystusowi. Chciałbym w tym miejscu wspomnieć o pewnej sprawie. Jedna z osób z naszego grona chorych na SM została cudownie uzdrowiona za przyczyną bł. ks. Wincentego Frelichowskiego. Miało to miejsce trzy lata temu. Joasia, bo o niej mówię, była w najcięższym z nas wszystkich stanie, bo oprócz tego, że miała całkowity niedowład (nie mogła ruszać ani rękami, ani nogami), to choroba zaatakowała również mięśnie układu oddechowego. Powodowało to, że nie mogła przyjąć nawet półleżącej pozycji, bo natychmiast się dusiła. Stale musiała mieć w pobliżu butlę z tlenem. Taki stan, kiedy Joasia leżała na wznak, całkowicie i we wszystkim uzależniona od opieki mamy, trwał trzy lata (wcześniej osiem lat spędziła na wózku inwalidzkim). Joasia zawsze była osobą bardzo wierzącą, głęboko ufającą i kochającą Boga, była bardzo pokorna we wszystkim, co znosiła w związku z chorobą, i nigdy nie prosiła Boga o uzdrowienie, a wręcz przeciwnie, wszystkie cierpienia ofiarowywała Bogu za innych. O jej uzdrowienie postanowili modlić się klerycy z toruńskiego seminarium duchownego, którzy mieli z nią codzienny kontakt. Trzeciego dnia nowenny odprawianej przez kleryków, nowenny za przyczyną wspomnianego już ks. Wincentego Frelichowskiego, Bóg w swoim miłosierdziu zechciał Joasię uzdrowić. Stało się to w jednej chwili, kiedy to Joasia niespodziewanie zaczęła ruszać wszystkimi kończynami i samodzielnie usiadła. Oczywiście sama rekonwalescencja, tzn. rozciąganie ścięgien i wzmocnienie mięśni trochę trwało, ale była już całkowicie zdrowa. Wbrew temu, co można by sądzić, po uzdrowieniu nie wróciła do czynnego życia, lecz wstąpiła do Karmelu w Łasinie koło Grudziądza. Gdy spotkaliśmy się z Joasią podczas ostatnich przed jej wstąpieniem do zakonu rekolekcji dla chorych, to pragnienie większości z nas, ludzi chorych, było takie, żeby być uzdrowionym tak jak ona. Nikt nie wyraził pragnienia, żeby mieć wiarę i ufność w Bogu takie, jakie miała ona. We mnie nie zrodziła się chęć uzdrowienia. Wiedziałem, że na tym etapie, na jakim jestem, moje miejsce jest właśnie tu, na wózku. Nie oczekuję już takich czy innych możliwości. Nie, bo może byłbym nieznośnym mówcą albo też stałbym się nieznośnym katechetą. Nie muszę prowadzić wielkiej aktywności, aby być Jezusowi potrzebnym. Dawniej wyobrażałem sobie swoją drogę w zakonie zupełnie inaczej. Ale podczas odprawiania rekolekcji wspólnie z chorymi, pełniej trafiły do mnie słowa o pójściu za Jezusem, biorąc własny krzyż. Jestem przekonany, że właśnie na tej drodze jestem Jezusowi potrzebny. Wiem, że Bóg oczekuje ode mnie większej ufności na co dzień, ale widocznie nie jest Jego wolą zmiana mojego obecnego życia.
Mówisz, że Pan Jezus potrzebuje przede wszystkim Twojego cierpienia. Ale nie tylko, bo jednak pracujesz. Jeździsz, udzielasz rekolekcji, spotykasz się z chorymi, jesteś spowiednikiem, tłumaczysz książki.
Zacznę od tego, że jakikolwiek udział w tych apostolskich czy tłumaczeniowych działaniach nie jest moim pomysłem, lecz innych ludzi, którzy uznali, że mogę przydać się i na tym polu. Jest to bardzo ważne, żeby człowieka chorego wciągać w jakąś aktywność. Chory z natury rzeczy wycofuje się z czynnego życia, uważając, że już nikomu na nic się nie przyda. A przecież każdy chce czuć się potrzebny… Jestem bardzo wdzięczny wszystkim, którzy pomogli mi podjąć jakąkolwiek aktywność. Ja sam bardzo lękałem się kazań i publicznych wystąpień, wiedząc o spowodowanej chorobą mojej powolnej, skandowanej mowie, gdyż uważam, że może być to trudne dla słuchacza. Nie jestem też tłumaczem zawodowym, a moja znajomość języka opiera się na tym, czego nauczyłem się będąc już w zakonie. Pierwsze prowadzone przeze mnie rekolekcje dla chorych odbyły się dzięki inicjatywie wspomnianej wyżej Joasi. Tłumaczenia zacząłem podejmować dzięki życzliwości i pomysłowi innych. Na początku były to drobne artykuły, a z czasem większe publikacje książkowe. W końcu przecież to Pan Bóg działa za pośrednictwem innych.
Wiem, że miałeś kontakt z von Balthasarem i chyba tłumaczyłeś go.
Tak, próbuję. W związku z moją znajomością z Balthasarem trzeba oddzielić dwie rzeczy. Po pierwsze możliwość osobistego spotkania z nim i doznania z jego strony konkretnej pomocy. Specjalnie dla mnie, na moje potrzeby, tłumaczył łacińskie teksty de Lubaca. Jednak myślę, że nie jest to ważne i nie o tym należy mówić, lecz o wrażeniu, jakie zrobił na mnie pierwszy tom wielkiej trylogii von Balthasara Herrlichkeit, czyli Chwała Boga. Starałem się wydobyć to, co już na ostatnim roku teologii wydawało mi się ważne, tzn. mówienie o pięknie Boga. W teologii wiele mówi się o prawdzie, dobru, a najmniej o pięknie Boga. Mój promotor zgodził się, bym w swej końcowej pracy przedstawił tę myśl von Balthasara. Na tamtym etapie pracowałem na podstawie tłumaczenia francuskiego, a nie oryginału niemieckiego. Naukę języka niemieckiego dopiero rozpoczynałem. Dzieło von Balthasara przemówiło do mnie. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, bo przecież człowiek nie przeprowadza jakichś sylogizmów, nie dedukuje, ale intuicyjnie czułem, że mówienie o pięknie Boga jest ważne i że właśnie tym mam się zająć. Jest to autor, w którego teksty trzeba się wgryzać i dopiero wówczas zaczyna się go podziwiać. Jego teksty są czymś piękniejszym i wspanialszym niż to, z czym student styka się na wykładach z teologii. Być może wykłady te musiały mieć miejsce, aby przedstawić treść teologiczną, jednak mówione były do nas w sposób tak bezduszny i nieprzekonujący, że wielu słuchaczy czytało literaturę sportową, gazety, a ja uczyłem się słówek francuskich wypisanych na małych karteczkach.
Mówienie o Bogu jako o Prawdzie – sam Jezus mówi o sobie, że jest Prawdą – nie budzi żadnych wątpliwości. Mówienie o Bogu jako o Dobru, dla wszystkich jest znane i oczywiste. Natomiast mówienie o Bogu jako o Pięknie budzi wątpliwości, bo piękno jest dzisiaj odbierane jako kategoria wręcz niebezpieczna. Przecież owoc zakazany też był piękny.
Jedną z wielkich intuicji von Balthasara jest pokazanie, że właśnie na krzyżu Jezus objawił istotne piękno Boga. I to Boga miłosiernego, Boga, który zamiast nas, karze swego Syna, Boga, który przyjmuje ofiarę Syna, abyśmy wszyscy stali się uczestnikami życia Trójjedynego Boga. Mówienie o pięknie Boga dokonuje się oczywiście zawsze w przenośniach, bo przecież jako stworzenia rozumne nie mamy odpowiednich „narzędzi”, aby objąć Boga, aby pojąć choć odrobinę z Jego istoty. Jednakże Jego piękno pokazuje się nam w sposób niezasłużony, darmowy, wolny ze strony Boga, bo jest ono przecież tym samym, co miłość. Widzimy je w trosce pasterza szukającego zagubionej owcy; pasterza, który pozostawia 99 owiec, a szuka tej jednej zagubionej, którą jestem ja. Nie możemy mówić o pięknie istoty Boga tak, jak mówiliśmy o pięknie tego świata, które zresztą tu, na ziemi, można uchwycić tylko przelotnie, a wówczas doznaje się uczucia zachwycenia, podziwu. Jeśli chodzi o Boga, człowiek zostaje porwany Jego działaniem, Jego obecnością. Piękno Boga fascynuje nas na pierwszym miejscu w Jezusie. Dalej prześwituje ono przez świętych, którzy w swej prostocie, w swej szczerości działali w imię Boga, a w końcu pokazywali w jakiś sposób Jego samego. Bóg obecny w świętych postrzegany jest nie tylko jako dobro czy miłosierdzie, ale porywa nas swym pięknem. Trudno zwięźle mówić o pięknie Boga, ale nie zapominajmy o tym aspekcie, gdy mówimy do Boga, gdy zwracamy się do Niego, bo gdy jesteśmy zachwyceni Jego Osobą, wówczas łatwiej nam nawiązać bliskość z Bogiem. Gdy jesteśmy zachwyceni pięknem duchowym, łatwiej nawiązujemy kontakt z innymi ludźmi, bo automatycznie rodzi się jego łatwość. Stawiamy sobie pytanie, dlaczego swe piękno Bóg ujawnia właśnie na krzyżu. Dzieje się tak dlatego, że jest zatroskany o mnie, że nie mści się na swoim synu ludzkim, a wszystko to czyni po to, żeby doprowadzić mnie do siebie. Trudno mi pojąć, jak ludzie religijni, widząc dobro Jezusa, czystość Jego uczynków i oddanie Bogu, mogli tak łatwo Go oskarżać o to, że współdziała z Belzebubem. Nie bardzo mieści mi się to w głowie, ale przecież im było dane obcowanie z kimś jedynym w ciągu całej historii. Jakie rozmiary może osiągnąć zła wola człowieka!… Przecież nie z głupoty, ale całkiem świadomie ludzie współcześni Jezusowi wykazali, że nie rozumieją ani Mojżesza, ani Abrahama, ani żadnego z proroków. Dostrzegali w Jezusie tylko zło, brzydotę, które przecież są obce Bogu samemu.
Mówiłeś o pięknie Boga, ale przecież piękno Boga tak naprawdę odkrywamy poprzez piękno człowieka, przez piękno jedynego sprawiedliwego, Jezusa Chrystusa. Boga poznajemy przez piękno, które jest w każdym z nas. Jesteśmy przecież stworzeni na obraz pięknego Boga. Dzisiejsza cywilizacja jest niewrażliwa na najgłębsze, prawdziwe piękno człowieka, koncentrując się wyłącznie na pięknie zewnętrznym, na fizyczności człowieka. Cała kultura audiowizualna ściąga na siebie uwagę, pokazując wyłącznie piękno fizyczne. W rzeczywistości jest to skoncentrowanie uwagi na sferze zmysłowej. Piękno zmysłowe odcięte od samej istoty piękna człowieka – pięknej duszy, staje się okazją do pożądania, użycia i wykorzystania własnego ciała i ciała bliźniego. Jest to postawa przeciwna do postawy Jezusa na krzyżu. Człowiek ulegający pożądliwości ciała nie tylko nie poświęca się dla innych, ale ograbia innych. W sumie to zniekształcone piękno służy temu, by wykorzystywać drugiego. Człowiek jest piękny, także pod względem fizycznym, ale jest to tylko jeden z elementów piękna i wcale nie najważniejszy.
Nie da się zaprzeczyć, że zakazany owoc, o którym mówiłeś, stworzony jest przez Boga, a przecież każda rzecz stworzona jest piękna. Kiedy jednak człowiek zaczyna manipulować stworzeniem i usiłuje wejść w rolę Stwórcy, wtedy rzeczy stworzone tracą swe piękno, które otrzymały od Boga. Nie da się mówić o pięknie Boga, o Jego dobru, o zatroskaniu o nas tak długo, dopóki człowiek mniema, że wszystko, co jest mu istotnie potrzebne, co dla niego jest najważniejsze, może „stworzyć” sam. Niestety, jest to ułuda czasów, w których żyjemy. Być może właśnie stąd bierze się niechęć, ukrywanie inwalidów, bo oni są brzydcy, nie pasują do wizerunku człowieka młodego, sprawnego, pięknego… Współczesny świat gloryfikuje właśnie takiego człowieka, a nie pokazuje, że życie ma o wiele więcej wymiarów, nie mówiąc już o tym, że absolutnie nie dostrzega się, iż czasem można nauczyć się czegoś również od człowieka siedzącego na wózku inwalidzkim czy od takiego, którego twarz oszpecona jest chorobą albo starością. Przypomnijmy sobie, że samego Boga wprawiła w zachwyt uboga wdowa, nie mająca nic, czym mogłaby zaimponować światu. Myślę, że za łaską Boga nadejdzie jakieś otrzeźwienie, nawrócenie. Ty sam całymi latami zajmowałeś się prowadzeniem ludzi na tę drogę, a były to prowadzone przez ciebie rekolekcje dla osób duchownych i świeckich. Owocem wszelkich ćwiczeń duchowych jest dostrzeżenie w życiu każdego z nas obecności i działania Boga. Bóg działa najpierw we mnie, żebym potrafił dostrzec Jego działanie również w innych. Przede wszystkim muszę dopuścić do swej świadomości, że jestem kimś danym, czyli inaczej mówiąc, że jestem stworzony, że tego, co najważniejsze, nie zawdzięczam sobie. Bunt przeciwko chorobie, który na początku był również moim udziałem, bierze się z tego, że człowiek myśli, iż sam mógłby wszystkiego dokonać i wypełnić życie swym własnym działaniem. Choroba bardzo dobitnie pokazuje, a trzeba to przyjąć z całą pokorą, że pierwszym działającym, obdarowującym, dającym wszystko jest sam Bóg. Jego dobroć uwidacznia się w tym, że zechciał spojrzeć na mnie, że przychodzi, że zaprasza do swego życia. Źle jest, gdy rodzice wyręczają swe piękne dzieci we wszystkim i nie nakazują ani nie zakazują niczego. Gdy nie ma karności ani posłuchu, to człowiek nigdy nie nauczy się słuchać najpierw kogoś innego, zanim zacznie słuchać siebie. Wcale nie jest rzeczą łatwą stawianie młodych ludzi przed wyborem: patrz człowieku, stawiam przed tobą dobro i zło, a twoją rzeczą jest, żebyś wybrał, ale wybieraj dobro, a nie zło.
Błogosławieństwo i przekleństwo. Piękno i brzydota. Myślę, że to będzie bardzo dobre zestawienie na zakończenie naszej rozmowy. W życiu, jakie przyszło Ci nieść, mimo wszystko czujesz ból i trud. Czujesz krzyż, którego nie da się odrzucić, czujesz cierpienie, którego nie da się ukryć, nie da się go „posłodzić”. Ból pozostaje bólem, cierpienie cierpieniem, niemoc niemocą. A mimo wszystko prześwieca w tym coś pięknego. To jest Twój wybór, decyzje.
Myślę, że podprowadzają do tej drogi ludzie siejący, przekazujący dobro. Poprzez nich najbardziej ukazuje się miłosierdzie Boga. Bóg nie brzydzi się mną, mimo całej mojej słabości wewnętrznej i duchowej, przychodzi nieustannie, a Jego największym pragnieniem jest wciągnięcie mnie w sferę swojego życia i piękna. I jeżeli ta perspektywa, mimo całej naszej słabości i grzeszności, zaczyna się przed nami zarysowywać, to znaczy, że wchodzimy na drogę pokoju i rzeczywistego liczenia się z Bogiem. U jej kresu czeka mnie coś najpiękniejszego, niewyobrażalnego, coś, o czym mogę tylko pobełkotać, ale tak naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć niczego przekonującego, sensownego. Mogą to dokonać tylko święci, a więc ci, przez których zaczyna się dostrzegać piękno i dobroć Boga.