[Fragment książki: Zawsze kochałem życie, Wydawnictwo WAM 2015]
Choroba, jak konsekwentnie powtarzasz, jest złem i nie można pokazywać jej jako dobra, dzięki któremu człowiek staje się lepszy. Dlaczego choroba jest złem?
Dlatego że w zamyśle Boga jej nie było. Pojawiła się na świecie jako konsekwencja grzechu pierworodnego pierwszych ludzi, przez zawiść diabła. Bóg jednak dopuszcza ten stan widocznie po to, byśmy dzięki niemu osiągali większą doskonałość, której w inny sposób nie udałoby się nam osiągnąć. Jest w chorobie jakaś przestrzeń, która pozwala nam nauczyć się kilku rzeczy potrzebnych do stawania się lepszym. Odkrycie tej przestrzeni na pewno jest bardzo trudne. Z choroby może więc wyniknąć jakieś dobro, ale tylko wówczas jeśli nie pozwolimy, by nasze cierpienie zamknęło nas na innych ludzi, jeśli nie obrazimy się na cały świat, na Boga i nie będziemy się skupiać jedynie na sobie.
Każdy swoją chorobę przeżywa inaczej, ale bywa, że chory jest wielkim egoistą. Wszystko zależy od konkretnego człowieka i od rodzaju choroby, która go dotyka. To bardzo indywidualna sprawa. Nie wiem, czy z tą oceną zgodziłby się socjolog, ale z moich wieloletnich obserwacji wynika, że uśmiech, pogodę ducha i życzliwość łatwiej zachować w chorobie kobietom, mężczyźni natomiast stają się bardziej zgorzkniali. Choroba – jak mówiłem wcześniej – jest upokorzeniem, a więc uderza w dumę, a męska duma jest bardziej czuła niż kobieca. Kobieta z natury ma w sobie więcej pokory i akceptacji dla drugiego człowieka. Mężczyzna natomiast musi być silnym i sprawnym macho. Choroba pozbawia go tych cech, sprawia, że staje się słaby i nieporadny jak dziecko, zdany na wolę innych. A jeśli brakuje tej dobrej woli? Co wtedy?
Choroba staje się wielką próbą?
To próba i dla chorego, i dla jego najbliższych. Nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego chorujemy. Jesteśmy dotknięci tym złem, ale z upływem czasu zaczynamy dostrzegać, że choroba nie jest po to, by nas złamać czy unicestwić. Ta próba nie niszczy ludzi jej poddanych, ale wymaga heroizmu. Ciężki stan i nadmiar cierpienia wymagają odwagi. Nie do nas jednak należy wytyczanie ścieżek, po których – chcąc nie chcąc – musimy podążać. Wiem tylko, że są one dopuszczone przez Boga, przez Niego pomyślane i w Jego zamyśle do czegoś potrzebne. Ale dlaczego tak się dzieje, nie wiemy. Wiedzę o tym Bóg zatrzymuje dla siebie. Prorok Izajasz mówi: „Spodobało się Panu zmiażdżyć go cierpieniem”. To mistyczne słowa, ale z punktu widzenia człowieka bardzo okrutne. To wielka tajemnica, dlaczego Bóg postanowił nas zbawić w taki, a nie inny sposób. Jezus Chrystus, umierając na krzyżu, pokazał, jak wielkie dobro może wyniknąć z cierpienia. Jezus ukrzyżowany jest najbliżej naszej ludzkiej natury. Możemy uważać swoją chorobę za coś bezsensownego i najgorszego na świecie, ale możemy zobaczyć też w niej zaproszenie Jezusa, by razem z Nim zbawiać świat.
By jednak to odkryć, potrzeba czasu i wewnętrznej pracy. Nie można wymagać, by człowiek tuż po usłyszeniu diagnozy pomyślał: „Dobrze, że jestem chory. Teraz mogę zbawiać świat z Jezusem”. Musimy pozwolić sobie na złość, płacz i bunt. Z czasem przyjdzie głębsza refleksja, że za tym cierpieniem i chorobą kryje się coś więcej, że ono ma sens. Cierpienie, które przeżywamy razem z Jezusem, ma wielką moc, bo współtworzy dobro. Święty Ignacy Loyola mówił, że cierpienie jest trudzeniem się i pracowaniem z Chrystusem. Kiedy cierpimy jesteśmy najbardziej podobni do Niego.
Czy czułeś się zmiażdżony cierpieniem jak Izajasz?
Oczywiście. Mam tak do dzisiejszego dnia. Jak na złość wczorajsza noc była bardzo trudna. Długo nie mogłem zasnąć z powodu bólów kręgosłupa, które promieniowały na wszystko. Bolały mnie plecy, pośladki, biodra, noga, którą mam, i ta, której dawno już nie mam… Coraz częściej nie pomagają żadne leki przeciwbólowe. Jestem pacjentem poradni leczenia bólu i biorę leki ciężkiego kalibru, z wyższej półki, a mimo to coraz częściej przekraczam granicę wytrzymałości. W skali od jednego do dziesięciu mimo leków osiągam wartość najwyższą. I tak męczę się trzy, cztery godziny, zanim totalnie wyczerpany zasnę. Osoba, która się mną opiekuje, również nie śpi, bo co dziesięć, piętnaście minut przekręca mnie z jednego boku na drugi… Wtedy czuję się zmiażdżony cierpieniem. W przypadku choroby mającej charakter postępujący w swej destrukcji człowiek często czuje się zmiażdżony cierpieniem. Zupełnie jak u Izajasza.
Co mówisz chorym, którzy nie przeszli jeszcze przez etap buntu, zatrzymując się na obwinianiu za swój stan wszystkich wkoło?
Takie oskarżenia są bezpodstawne. Rzeczywistość, która przychodzi do nas, nie jest wynikiem działania tej czy innej osoby. Dokonuje się niezależnie od postawy wszystkich ludzi w naszym otoczeniu, którzy, żeby nie wiem jak się starali i nie wiem jak mocno życzyli nam zdrowia, to nie mają wpływu na nasz stan. Złość i oskarżenia chory kieruje też często w stronę Boga, przy tej okazji niejako odnajdując Go. Ludzie, którzy przez lata się nie modlili, nie chodzili do kościoła, zaczynają wówczas rozmawiać z Bogiem, choć na początku trudno nazwać to rozmową. Chory przede wszystkim skarży się Bogu na niesprawiedliwość, która go spotkała, robi Mu wymówki albo usilne prosi o cud uzdrowienia.
Swoją skargę kieruje do Boga, ponieważ czuje, że za to cierpienie Ktoś musi być odpowiedzialny, Ktoś musiał dopuścić, że to właśnie nas dotknęło to nieszczęście i że nie jest to kwestia jakichś statystyk, zgodnie z którymi na ileś tysięcy czy milionów osób ja zachoruję na stwardnienie rozsiane, ktoś inny na chorobę nowotworową, a jeszcze ktoś inny na choroby psychiczne czy nerwowe. Zdajemy sobie z tego sprawę, ale jednocześnie nie potrafimy ogarnąć tej bolesnej rzeczywistości.
Nie widzimy w niej żadnej pozytywnej strony, nie dostrzegamy żadnych wartości, nic nas nie przekonuje, że choroba czy cierpienie mogą służyć czemuś dobremu. Nie rozumiemy, że może to być dar, trudny, ale dar od Boga. Dlatego człowiek się buntuje i nie potrafi tego daru godnie przyjąć. A ten bolesny podarunek można znieść, trzeba tylko swoje cierpienie połączyć z krzyżem cierpiącego Jezusa. Bóg nie wymyślił przecież cierpienia, by nas dręczyć i upokarzać, ale by ukazać nam swój odwieczny zamysł, że przez cierpienie i niemoc możemy zwracać się do Niego nie tylko ze skargą, lecz także z ufnością. Przeżywając to, uczymy się, czym naprawdę jest zaufanie i pójście za Jezusem w przekonaniu, że nasz krzyż jest Jezusowi na coś potrzebny.
W chorobie jednak reagujemy bardziej emocjonalnie. Osobie niepogodzonej ze swoją sytuacją, zbuntowanej mówię: „Miej cierpliwość do siebie, a zobaczysz, że wszystko się zmieni”. To staram się podkreślać na początku i na to zwracam uwagę. Proszę, by chory nie dawał się ponieść złym emocjom, a dostrzeże, że jest mnóstwo ważniejszych spraw niż choroba. Trzeba tylko dać sobie czas. Zachęcam też do lektury Ewangelii, bo jeśli chcemy spotkać Jezusa, nie poznamy Go inaczej niż przez Jego słowo. Czytając Ewangelię, można zobaczyć, jak Jezus reagował, gdy spotykał się z chorobą: często uzdrawiał. Mogą się więc pojawić pytania: Dlaczego w moim przypadku tak nie jest? Dlaczego nie jestem tym, który został uzdrowiony i może wielbić Boga?
Co wtedy odpowiedzieć?
Przede wszystkim zalecam spokój. Bez osiągnięcia tego spokoju chory nie może otworzyć się na życzliwość otoczenia, o wszystko ma pretensje i przyjmuje postawę roszczeniową. Ja niestety na początku też taki byłem, a to do niczego nie prowadzi. Trzeba walczyć ze sobą. Pożądliwości, które dotyczą wszystkich ludzi, chorego dotykają w dwójnasób. Chorzy często „składają zamówienia” u różnych osób na różne rzeczy, rzadko za nie dziękując czy płacąc, nawet nie pytając tej drugiej strony: „Jak się czujesz? Co u ciebie słychać?”. Jeśli człowiek za bardzo skupi się na sobie, to choroba może uczynić z niego zaślepionego i zafiksowanego na sobie żebraka, a od takich ludzi wszyscy się odsuwają. Ktoś, kto nie przepracuje swojej choroby i namiętności wynikających z tego, że jest chory, może się właśnie na sobie tak zafiksować.
O jakich namiętnościach mówisz?
Ludzie chorzy własne braki fizyczne niejednokrotnie zastępują chęcią zyskiwania czegoś innego. Nie wiem, czy to nie za moce słowa, ale można powiedzieć, że jest to rodzaj chciwości. Chorobę używa się za swoiste pieniądze, za które można coś kupić. To taka karta przetargowa. Postawa tego typu powoduje, że chory – mimo że nie ma do tego prawa – chce, by to inni płacili za jego stan i czuli się winni. Taka chciwość i pożądliwość ma też wymiar materialny: chce się zyskać coś konkretnego, realnego, namacalnego, przynoszącego korzyść. Tę chęć usprawiedliwia się własnym dobrem, ale w gruncie rzeczy to bezprawne żądanie. Taka osoba ciągle chce mieć coś nowego. Nieważne, czy jest jej to potrzebne, czy nie, będzie się tego trzymała. Nieraz nawet zapomni, że ma jakąś rzecz, i prosi o następną taką samą. W ten sposób chce niejako zrekompensować sobie coś, co – jak jej się zdaje – straciła z powodu choroby.
Są też inne pożądliwości. Pewne sytuacje niejako uaktywniają obecne w człowieku namiętności, które tylko czekają na okazję, by się ujawnić. Obok chciwości można też wymienić manipulację oraz chęć chorego, by ciągle z nim ktoś przebywał i zajmował się nim. Myślę jednak, że chciwość to główna pożądliwość zniewalająca ludzi odsuniętych na margines życia z powodu choroby.
Czy chorzy nie mają czasem pokusy uważania się za kogoś lepszego ze względu na swoje cierpienie? „Skoro więcej cierpię, mam prawo do większych żądań”; „Skoro ciężko choruję, jestem bardziej święty”.
Trzeba bardzo dużo przejść, zanim dostrzeże się obszary świętości w swoim doświadczeniu. Najpierw musimy je dostrzec, a od tego do praktykowania jest jeszcze daleko. Wcale nie czuję się lepszy i bardzo chętnie zamieniłbym się miejscem z kimś zdrowym, choćby na jeden dzień. Gdyby można było zrobić sobie urlop od chorowania… Marzę o tym. Gdyby można było chociaż na chwilę odkręcić sobie bolącą nogę…
Zdarza się jednak, że chorzy są źle traktowani przez zdrowe otoczenie i ich pretensje są uzasadnione.
Ważne, by w swoich wspólnotach, rodzinnych czy innych, chorzy byli traktowani jak ktoś rzeczywiście obecny i na równi z innymi, po partnersku. Doświadczam tego szczególnie w towarzystwie dzieci. One w sposób naturalny są wyczulone na bycie razem z chorymi, są wrażliwe na drugiego człowieka, co bardzo mnie zachwyca. Kiedy dziecko podaje mi do ust czereśnię albo wiśnię, to wie, że musi podstawić swoją małą rączkę i zaczekać, aż wypluję pestkę. A kiedy siedzimy w grupie i dziecko widzi, że ktoś podaje mi słonego paluszka, także to robi, bez żadnych ceregieli.
Człowiek chory, niepełnosprawny chciałby przede wszystkim być traktowany normalnie, jak zdrowy. Chory na wózku nigdy nie powie: „Jadę do miasta”, „Jadę na spacer”, tylko: „Idę do miasta”, „Idę na spacer”. Nigdy nie mówi o sobie, że gdzieś pojedzie, chyba że myśli o jeździe samochodem. W każdym innym przypadku wózkowicz „chodzi”. Koła wózka są naszymi nogami. Chce uczestniczyć w normalnym życiu i nie chce, by się go bano albo udawano, że się go nie widzi. Kiedyś uczono dzieci, by nie przyglądały się osobom na wózku, bo może to sprawiać im przykrość. Dlaczego? Trzeba się zachowywać normalnie. Ktoś porusza się na wózku, ktoś inny jest garbaty albo ma krótszą jedną nogę i utyka. Każdy coś ma i chce być traktowany normalnie.
Kiedyś szedłem na wózku po krakowskich Plantach. W pewnym momencie jakieś dziecko zapytało głośno swoją mamę: „Dlaczego ten pan jest na wózku?”. Matka zamiast wytłumaczyć mu, że mam chore nogi i nie mogę chodzić, szarpnęła chłopca za rękę i głośnym szeptem powiedziała: „Cicho, uspokój się”. To dziecko zakoduje sobie tę sytuację jako coś nienormalnego i wstydliwego. Ale – także na Plantach – kiedyś minął mnie chłopiec i widząc mój wehikuł, z zachwytem powiedział do swojej mamy: „Jak będę duży, to też kupię ci taki wózek”… Przychodzą mi na myśl słowa z Ewangelii: „Jeśli nie staniecie się jak dzieci…”. Chorzy na wózkach często bardzo dobrze czują się w gronie dzieci, bo dzieci traktują ich w sposób zwyczajny.
Co dzieje się, kiedy dorastają? Dlaczego ludzie dorośli traktują chorych w tak nienaturalny sposób, unikają ich, udają, że nie widzą?
Może wynika to z tego, że brak im szczerości, odwagi. Tymczasem nie ma niczego złego w próbach, nawet nieudolnych, zaakceptowania człowieka razem z jego ograniczeniami. Jeśli po drodze coś się nie uda, nie szkodzi, nic się z tego powodu nie stanie. Kiedyś podczas Mszy świętej przy podawaniu mi kielicha z winem współbrat uderzył mnie brzegiem kielicha w wargę, kalecząc ją. Kropelka mojej krwi została na kielichu, a on zamiast podać mi całość do wypicia, nie za bardzo wiedział, co ma zrobić. Później już żaden z księży współcelebrujących ze mną Mszę nie podał mi kielicha do picia, tylko przyjmowałem Komunię przez namaczanie. A przecież wszyscy kapłani powinni być traktowani jednakowo. Tym bardziej że Pan Jezus powiedział: „Bierzcie i pijcie z tego wszyscy”, a nie „Bierzcie i namaczajcie…”.
Wiele osób prosi Cię o modlitwę w różnych intencjach. Czy masz świadomość, że Twoja modlitwa w połączeniu z Twoim cierpieniem ma większą siłę wstawienniczą?
Ja tak nie uważam. To byłoby pychą. Moja modlitwa może być chyba tylko bardziej ekspiacyjna, ale nie może mieć większej mocy niż modlitwa innych ludzi. Chociaż z drugiej strony, o ile świadomie ofiarowuję swoje cierpienie w danej intencji, łącząc je z krzyżem Chrystusa, o tyle moja modlitwa rzeczywiście może być skuteczniejsza. Tylko jednak w łączności z krzyżem Chrystusa. Ale to bardzo trudne, bo im bardziej chcę wyprosić jakąś ważną łaskę, tym większe bóle mnie dopadają. Czasem chciałoby się zrezygnować ze wstawiennictwa w danej sprawie, by wreszcie przestało boleć, byleby tylko przyszła nawet niewielka ulga.
Czy osobom wierzącym łatwiej przejść przez doświadczenie cierpienia i choroby?
Nie wydaje mi się, by sam fakt bycia wierzącym ułatwiał coś w tej kwestii. Zwłaszcza na początku perspektywa życia z nieuleczalną chorobą i kalectwem przeraża każdego. Również osobie wierzącej trudno pogodzić się z tym, że do końca życia z wielu rzeczy musi zrezygnować i będzie zależeć od innych, a na końcu czeka ją śmierć. Jest to tym trudniejsze, jeśli choroba przychodzi niespodziewanie i jak złodziej odziera nas ze wszystkiego. Rzeczywiście jednak z czasem osobista relacja z Jezusem może pomóc w pogodzeniu się z tą sytuacją. Niestety wielu katolików nie buduje takiej więzi i paradoksalnie dopiero choroba staje się szansą na zbudowanie osobowej relacji z Bogiem. Do tego potrzeba jednak pokory, która pomoże nam zaakceptować sytuację niezgodną z naszym naturalnym stanem.
Czy jest coś takiego jak szkoła chorowania i cierpienia?
Niestety nie ma. Każdy musi się tego nauczyć sam, na własnej skórze. Przychodzi taki moment, kiedy chory w pełni uświadamia sobie swoją sytuację i musi podjąć decyzję, czy pójdzie śladami Jezusa, czy nie. To jednak wymaga czasu. Najpierw trzeba pogodzić się z samym sobą. W moim przypadku to mocowanie się z sobą trwało około dziesięciu lat. Trzeba jednak powiedzieć, że nawet kiedy dojdzie się do tej zgody, nie jest to stan uzyskany raz na zawsze, przychodzą momenty zwątpienia, bywa, że i rozpaczy. Przede wszystkim dlatego, że stan zdrowia się pogarsza, ból jest coraz silniejszy, a cierpienia coraz więcej.
Jesteś dobrym uczniem w „swojej szkole chorowania”?
Trudno powiedzieć. Ocena nie należy do mnie, choć w chorobie każdy sam dla siebie jest i uczniem, i nauczycielem. Z własnego doświadczenia mogę tylko powiedzieć, że ważne było stopniowe dochodzenie do przekonania, że moje cierpienie jest w jakiś sposób przydatne Jezusowi, że Jezus wykorzystuje je dla dobra innych ludzi. Rzecz jasna, nie wiem, w jaki sposób to robi, ale wiem, że właśnie na tej drodze, tak a nie inaczej, mam być przy Nim obecny. Potrzebowałem czasu, by przestać się buntować, pytać: „Dlaczego ja?” i zrozumieć, że w ten skromny i niewielki sposób mogę naprawdę współpracować z Jezusem.
Nie zrealizowałem swoich planów, które miałem jako młody kapłan, ale może dzięki temu Jezus ustrzegł mnie też przed złem, które mogłem uczynić. Nie wiadomo przecież, co mogłoby się wydarzyć na drodze, którą sam wybrałem, a być może to, czego teraz doświadczam, jest jakimś maleńkim dobrem, które dzięki łasce Bożej zaczyna we mnie kiełkować. Nie jesteśmy w stanie ogarnąć wszystkich planów i zamysłów Boga, ale jeśli Mu zaufamy, to dostrzeżemy, że otrzymujemy coś daleko więcej niż cierpienie, którym jesteśmy udręczeni. Ja staram się to dostrzegać, daleko mi natomiast do postawy pokory, by za to cierpienie dziękować. Droga do osiągnięcia tego jest jeszcze przede mną.