Jak to się stało, że znalazłeś się na wózku?

W wieku 15 lat skoczyłem na głowę do zbyt płytkiej wody. Znalazłem się pod wodą i nagle uświadomiłem sobie, że nie mogę poruszyć ani nogą, ani ręką. Ciało przestało odbierać sygnały z mózgu, zostałem całkowicie sparaliżowany. Nie odczuwałem żadnego bólu. Pomyślałem zdumiony: „Co się dzieje?!”. W płucach miałem powietrze, woda uniosła mnie tuż pod swoją powierzchnię. Umysł nie przestał działać, zawołałem w myślach: „Pomóż mi, nie mogę się poruszyć, zaczyna mi brakować powietrza”. Poczułem, jak ktoś chwycił mnie za ramiona. Kolega, z którym owego dnia przyszedłem się wykąpać, odwrócił mnie twarzą do góry, nabrałem powietrza, wyciągnął mnie na trawę. Uratował mi życie. Moje oczy utkwiły w błękitnym niebie, po którym sunęły białe obłoki, promienie słońca muskały moją twarz. Dnia 14 czerwca 1980 r., o godzinie 15.30 historia mojego życia całkowicie się zmieniła. Ten niefortunny skok spowodował uszkodzenie rdzenia kręgowego w odcinku szyjnym i w efekcie nastąpił paraliż ciała. Bez pytania o zgodę zostałem postawiony na nowej drodze życia, jakże odmiennej od tej, którą dotychczas szedłem jako sprawny i młody chłopak. W ułamku sekundy wkroczyłem w alternatywną rzeczywistość, nową i nieznaną.

Znalazłeś się w szpitalu…

Tak. Ale jeszcze na jedną chwilę chciałbym wrócić do tego niefortunnego skoku. Otóż leżałem na zielonej trawie, koledzy poruszali moimi rękami i nogami. Przyjechała karetka pogotowia, podszedł do mnie lekarz. Zaczął mnie straszyć, że jeśli nie wstanę, użyje paska. Kazał podnieść mnie na nogi. Dwóch mężczyzn podniosło mnie trzymając pod pachami. Wtedy po raz pierwszy poczułem ból. Głowa leciała mi w prawo i w lewo. W związku z tym zdarzeniem rodzi się we mnie pytanie, co by było, gdy interwencja lekarza była właściwa i odpowiednia. Lekarz popełnił kardynalny błąd. Dziś wiem, że przy skoku na głowę, gdy wystąpi paraliż, należy liczyć się z uszkodzeniem rdzenia kręgowego. Procedura pomocy w takiej sytuacji zmierza w pierwszym rzędzie do unieruchomienia poszkodowanego, aby zminimalizować dalsze uszkodzenie rdzenia, związane z przemieszczaniem się złamanych kręgów kręgosłupa. W wyniku przemieszczania się odłamków pokruszonych kręgów często następuje największe uszkodzenie. Wiedza tego typu jest abecadłem wykwalifikowanego lekarza. Być może dziś chodziłbym o własnych siłach, gdyby nie tragiczna interwencja lekarza, profesjonalisty, któremu należy ufać. Tymczasem on zachował się bardzo niekompetentnie. Miał podstawowe braki wiedzy. Zastanawiam się, ilu ludzi w Polsce cierpi z powodu niekompetencji i głupoty lekarzy? Mnie akurat wtedy spotkało to nieszczęście. Mam tylko nadzieję, że nie wszyscy lekarze są tak bezmyślni. Ta nadzieja jest wręcz niezbędna, zwłaszcza w kontekście niedawnych wydarzeń, tj. ujawnienia procederu handlowania ludzkimi zwłokami. Lekarz jest osobą publicznego zaufania i źle będzie, jeśli człowiek chory zamiast walczyć z chorobą, stanie oko w oko z podejrzeniem, że ten oto lekarz może mu zaszkodzić, będzie walczył ze swoimi wyobrażeniami, oby tylko z wyobrażeniami.

A nie zastanawiałeś się, co by było, gdybyś nie skoczył?

Owszem, i to nieraz. Przez wiele lat zastanawiałem się, co by było gdybym… Co by było, gdybym był sprawny, bogaty, mądry… Co by było, gdybym urodził się gdzie indziej, w innym kraju (lepszym, zasobniejszym), gdybym był kimś innym, niż jestem. Takie myślenie jest łatwe, przyjemne, nic nie kosztuje. Czytałem niegdyś powieść Dicka Trzy stygmaty Palmera Oldridge’a. Bohaterowie powieści, po zażyciu odpowiedniej substancji chemicznej, takich czarodziejskich pigułek, przenosili się w świat iluzji, w którym stawali się inteligentni, przystojni, pozbawieni wszelkich trosk i problemów. Jednocześnie w realnym świecie ludzie ci zaniedbywali swoje obowiązki, ich życie zwykle kończyło się klęską. Uzależniali się od swoich iluzji i zatracali się w świecie „a gdyby tak być kimś innym, niż się jest w istocie?”. Jest to niewątpliwie ogromna pokusa. Sam ulegałem i często ulegam tego typu myśleniu. Jest ono, oczywiście, bezowocne, jest swego rodzaju mamieniem siebie i tworzeniem gmachu złudzeń oraz odgradzania się od świata realnego. Człowiek marnotrawi siły i energię na to, żeby uciekać od swojego przeznaczenia. Jest niczym syn marnotrawny, któremu wydaje się, że wszędzie będzie mu lepiej, byleby nie w tym miejscu, gdzie go postawiono. Uważam, że tego typu doświadczenie nie jest właściwe tylko osobom niepełnosprawnym. Takie myśli są bardzo dużą pokusą. Ludzie sobie wyobrażają, że są bogatsi, mają inną rodzinę, innego współmałżonka, żyją w innym kraju. Myślę, że to jest ogromna pułapka – psychiczna i duchowa – w którą bardzo łatwo wpaść. Tego typu praktyki mentalne są również znakomitą formą usprawiedliwiania się, zrzucania odpowiedzialności za własne życie na okoliczności, na czynniki zewnętrzne. Człowiek staje się niczym liść na wietrze, daje się unosić falom mody, powiewowi oportunizmu. Rrezygnuje z podjęcia wysiłku tego życia, które dzisiaj ma w swoich rękach, tu i teraz, w danych okolicznościach. Niewątpliwie ja się z tym borykałem. Oczywiście i teraz przychodzą mi do głowy takie myśli. Czasem wydaje mi się, że oddałbym na przykład cały majątek, żeby mieć sprawne ręce, bo wtedy bym… itd. Jestem jednak świadomy, że jest to gonitwa za wiatrem, która odbiera tak naprawdę okazje do skorzystania w życiu z tego, co się ma, a nie z tego, co się straciło.

Powróćmy jeszcze do twojego pobytu w szpitalu.

Miałem wtedy 15 lat i po raz pierwszy trafiłem do szpitala. Widok wielu chorych skupionych w jednym miejscu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Byłem podwójnie zaszokowany. Z jednej strony przyglądałem się cierpieniu innych ludzi, z drugiej zaś strony sam cierpiałem. Zupełnie nie mogłem się poruszać. W pierwszym okresie po wypadku byłem całkowicie sparaliżowany – nie byłem w stanie zmienić pozycji ciała. Pielęgniarki karmiły mnie, przewracały na drugi bok. Odbywało się to co dwie godziny, ale już po pół godzinie nie mogłem wyleżeć na jednej stronie. Tak więc jęczałem z bólu i bezradności i nie wiem, co bardziej bolało – czy to, że ciało domagało się zmiany pozycji, czy też fakt, że byłem bezradny i bezbronny. Gdy mucha usiadła mi na czole, ruszałem intensywnie mięśniami twarzy lub wołałem o pomoc. Nie mogłem podnieść ręki, przykryć się kołdrą. Tego typu sceny były tragikomiczne, a ja grałem w nich główną rolę.

Miałem trudności z oddychaniem. Mięśnie poniżej miejsca uszkodzenia zostały porażone, w tym również mięśnie odpowiedzialne za oddychanie. Odsysano mi ślinę specjalnym urządzeniem, gdyż dusiłem się i nie mogłem odkaszlnąć samodzielnie. Powiedziano mi, że z tego powodu trzykrotnie znalazłem się w stanie śmierci klinicznej. Nie pamiętam żadnych wędrówek poza własne ciało. Pamiętam tylko sytuację, gdy reanimowano mnie z jednej z tych zapaści. Pamiętam moment odzyskiwania przytomności, jakby zakłócenia w odbiorze sygnału telewizyjnego, szum i biały śnieg. A potem twarze pielęgniarek i lekarza. Po raz kolejny zostałem przywrócony życiu. Tak naprawdę nie zdawałem sobie zupełnie sprawy z sytuacji, w jakiej się znalazłem. Kiedy trzy tygodnie po wypadku otrzymałem informację o przyjęciu do szkoły ponadpodstawowej, prosiłem rodziców, żeby nic nie robili, bo być może po wakacjach pójdę do szkoły. Złożyłem dokumenty do szkoły budowlanej, zostałem przyjęty. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że moje dotychczasowe plany życiowe straciły aktualność, że nadają się do odłożenia na półkę.

Przez długi czas nie byłem świadomy skutków wypadku. Nie miałem świadomości, co w praktyce oznacza spędzanie całego życia na wózku inwalidzkim. Spotykałem się z różnymi opowieściami krążącymi wśród chorych. Mówiono, że nawet na wózek nie siądę albo że męskość można tylko powiesić na haku, gdzieś w ciemnym kącie strychu. Z drugiej strony widziałem sparaliżowanych, którzy dochodzili do siebie, wstawali na nogi i wychodzili sami ze szpitala. Mówiono wtedy, że ja także będę jeszcze grał w piłkę na boisku z kolegami. Dziś wiem, że żadna z tych historii do mnie nie pasowała. Swoją historię musiałem stworzyć sam. Z biegiem czasu (nastąpiło to bardzo szybko, po tygodniu lub dwóch tygodniach) przyzwyczaiłem się do sytuacji, w jakiej się znalazłem. Myślę, że – to jest może taka bardziej ogólna refleksja – możliwości adaptacyjne człowieka są rzeczywiście ogromne. Sam tego doświadczyłem, gdyż po pewnym czasie mój brak sprawności zacząłem traktować jako kolejną zmienną życia: jesteśmy mali, dorastamy, nabieramy siły; życie podlega ciągłym zmianom. Problem polega na oczekiwaniu i wyobrażeniu. Wszyscy chcemy być piękniejsi, bardziej sprawni, dostawać od życia samo dobro. Tymczasem tak nie jest. W tym miejscu przypominam sobie Hioba, którego postać w następnych latach bardzo mi pomogła. Utożsamiałem się z jego położeniem – on również przyjął zło, które mu się przytrafiło. Rodziła się we mnie bolesna refleksja, że oto zostałem doświadczony czymś, czego nie chciałem, o co nie prosiłem, czego najchętniej pozbyłbym się jednym ruchem ręki.

Czy w tym pierwszym okresie odczuwałeś jakieś mocne sprzeciwy wewnętrzne, bunty?

Z literatury psychologicznej wiem, jak przebiega proces przystosowania się po utracie czegoś bardzo cennego, np. sprawności. Szok, bunt, rozpacz, depresja, przystosowanie na poziomie osobowościowych mechanizmów obronnych, wreszcie właściwe przystosowanie. Muszę powiedzieć, że o ile szok stał się moim udziałem, o tyle nie pamiętam, abym przeżywał wewnętrzne bunty i sprzeciw. Owszem, miałem głębokie uczucie żalu i pragnienie wyzdrowienia, ale nie miotałem się, nie krzyczałem i nie szlochałem. Być może jest to skutek wychowania, życia sprzed wypadku. Pochodzę z robotniczej rodziny – tak się wówczas mawiało, dzieląc ludzi na klasy – od życia otrzymywaliśmy niewiele, trzeba było zadowolić się tym, co było. Nie przypominam więc sobie, bym po wypadku przeżywał jakieś rozpaczliwe bunty wewnętrzne, pytał, dlaczego tak się stało. Jednocześnie chciałbym odczarować rzeczywistość szpitala i ludzi przeżywających trudne chwile swojego życia. Nie jest tak, jakoby ta rzeczywistość była tylko ciemna i czarna. Leżałem w sali kilkuosobowej. Żarty sypały się jak z rękawa, wspólnie oglądaliśmy telewizję. Dyskutowaliśmy o rzeczach ogólnych, ale również o młodych i jędrnych ciałach pielęgniarek, które przychodziły i opiekowały się nami. Życie w pewnym sensie toczyło się normalnymi torami. Wypadek, choroba czy proces starzenia nie odmieniają zupełnie człowieka. Zostałem pozbawiony sprawności, ale przecież doświadczenia związane z relacjami międzyludzkimi, z doznawaniem dobra i piękna (szczególnie jedna taka pielęgniareczka była przedmiotem moich westchnień) pozostały i przebiegały normalnie. Człowiek nie jest tylko ciałem ani nie jest tylko duchem. Człowiek jest jednością psychofizyczną. Sądzę, że ten metafizyczny fakt umożliwił mi przetrwanie w tamtych chwilach.

Pamiętam, że na sali leżeli sami młodzi ludzie. Mieliśmy kolorową pościel. Ktoś, kto leżał w szpitalu, wie, o czym mówię – biała pościel jest tak blisko białej śmierci. Obok mnie leżał 24-letni chłopak również po urazie kręgosłupa, z drugiej strony mojego łóżka – były zapaśnik, wicemistrz Polski, który miał amputowane ręce i nogi (wpadł pod pociąg). Jednak atmosfera w pokoju była raczej pogodna. Wieczorami robiliśmy sobie „drugą kolację” – szczególną popularnością cieszyła się mizeria z ogórków i pomidorów, wymieszana z gęstą śmietaną, przyprawiona solą, pieprzem.

Stałym elementem tych wieczorów była zdobywana z wielkim trudem wódka. Pewnego wieczora po kilku głębszych, gdy atmosfera bardzo się rozluźniła, zaczęliśmy dyskutować, kto w tym towarzystwie jest najsilniejszy. Najbardziej zadziorną postawę przejawiał zapaśnik, posiadający tylko kikuty w kończynach górnych i dolnych: jedną rękę miał amputowaną powyżej, drugą poniżej łokcia; jedną nogę powyżej, drugą poniżej kolana. Jedynym sposobem rozstrzygnięcia sporu było mocowanie się na ręce, czyli tragikomedii ciąg dalszy. Zapaśnik, który prawie nie miał rąk, zaczął się na nie siłować z mężczyzną tylko bez jednej nogi (amputowanej tylko poniżej kolana – „prawie cały mężczyzna”) i wbrew pozorom nie był na straconej pozycji. Gdy tak się siłował (szala zwycięstwa przechylała się raz w tę, raz w tamtą stronę), a wózek, na którym siedział omal się nie wywracał, ja podnosiłem się prawie do pozycji siedzącej (tylko w wyobrażeniach). Tenże sam zapaśnik opowiadał innym razem o koszmarach nocnych, kiedy po raz kolejny wpadał pod pędzący pociąg, albo patrzyliśmy, jak bohatersko chodził o dwóch protezach i dwóch laskach przywiązanych do górnych kikutów. Samo życie, z którego wyciskaliśmy najlepsze soki…

Z tamtego okresu w mojej pamięci pozostał personel medyczny, któremu jestem wdzięczny za udzieloną pomoc. Rehabilitanci – cztery osoby: dwóch mężczyzn i dwie kobiety – przykładali się do swojej pracy. Traktowali ją poważnie, odpowiedzialnie i profesjonalnie. Dzięki robionym przez nich ćwiczeniom nie nabawiłem się tzw. przykurczy, których powstanie oznacza poważne problemy w codziennym funkcjonowaniu. Pielęgniarki nie dopuściły do powstania odleżyn, czyli martwicy ciała w miejscach ciągłego ucisku czy leżenia ponad miarę. Pani psycholog, która przychodziła do mnie, uśmierzała ból niesprawności – rozmawialiśmy o niczym (tak, można rozmawiać o niczym, jeśli jest odpowiednia atmosfera) i graliśmy w szachy. Albo ordynator oddziału rehabilitacji… Sam był osobą niepełnosprawną i miał niespotykany nawyk. W zimowe ranki zbierał pozostały po śniadaniu chleb. Przychodził do mojego pokoju, otwierał okno i karmił wrony. Pielęgniarka oddziałowa krzyczała na niego (niewiele osób mogło sobie na to pozwolić, ordynator miał autorytet), że mnie zaziębi. Ja natomiast miałem za darmo kino i jakąś odmianę w dniach, które były tak podobne do siebie. Na tym oddziale leżałem prawie dwanaście miesięcy. Wszyscy ci ludzie pomogli mi przeżyć tamten okres i nie oszaleć. Chciałem powrócić do pełnej sprawności i myślałem o tym zwłaszcza podczas bezsennych nocy, których było wiele. Słuchałem wówczas małego radia, które kupili mi rodzice. Muzyka nocą jest dla zbolałej duszy tym, czym plaster na zaognioną ranę – odrywa od złych myśli, skupia na doświadczeniu piękna i spokoju. Osoby te tworzyły kontekst ludzki, w którym cierpienie nabiera innego wymiaru. Nie przeżywałem „cierpień młodego Wertera”. Owszem, w moim życiu był obecny ból, pragnąłem wrócić do zdrowia, ale musiałem odnaleźć się w tej sytuacji i raczej odnajdywałem się w niej.

Jak sądzisz, czemu to zawdzięczasz?

Sprawa jest dość złożona. Nie da się odpowiedzieć jednym zdaniem. Gdy patrzę na ścieżkę swego życia, jest tam wiele takich miejsc, które uczyły mnie przyjmowania w życiu tego, co się otrzymuje. W domu rodzinnym prowadziliśmy proste życie, bardziej uczestniczyliśmy w wydarzeniach społecznych niż je tworzyliśmy. Na scenie życia przecież nie każdy może być aktorem, muszą być również widzowie. Ta metafora jest prawdziwa szczególnie dziś, kiedy mamy do czynienia z niespotykanym rozwojem show-businessu. Karierę i majątek można zrobić na obnażaniu się przed całą rzeszą podglądaczy. Wydaje mi się także, że z rodziny wyniosłem pewną życiową mądrość. Rozumiałem, że buntowanie się przeciw rzeczom i zdarzeniom, na które nie ma się wpływu, jest bezcelowe i nie do końca twórcze. Trwanie jest bardziej sensowne niż rzucanie się w prawo, w lewo.

Jak długo byłeś w szpitalu?

Zaraz po wypadku – dwanaście miesięcy w szpitalu w Olsztynie. Potem było sanatorium, później kolejne osiem miesięcy. Tak więc z krótkimi, tygodniowymi przerwami przez dwa lata przebywałem w różnych szpitala i w różnych sanatoriach.

Kiedy rozpocząłeś naukę w szkole średniej?

Wypadek miałem tydzień po zakończeniu szkoły podstawowej. Potem nastąpiły dwa lata intensywnej rehabilitacji. Gdy przebywałem w szpitalu rehabilitacyjnym w Górowie Iławeckim (tam też mieszkali moi rodzice), dzięki pomocy pracownika socjalnego skontaktowałem się z miejscowym liceum ogólnokształcącym. Na początku września przeszedłem badania psychologiczne. Dyrekcja liceum wyraziła zainteresowanie nauczaniem indywidualnym i tak oto rozpoczął się w moim życiu kolejny etap – etap zdobywania wykształcenia.

Muszę przyznać, że lata 80. były dla niepełnosprawnych dużo trudniejsze niż obecnie. Muszę jednak powiedzieć także i to, że ze względu na moją niepełnosprawność rodzice otrzymali dużo większe mieszkanie, a służby wspierające pomogły mi w rozpoczęciu dalszej edukacji. Nauczyciele przychodzili do mojego domu, mama częstowała ich herbatą lub kawą. Indywidualny tok nauczania ma swoje ogromne zalety. Gdy niepełnosprawny nie może dostać się do szkoły, szkoła przychodzi do niego (ta forma kształcenia również i dziś jest dostępna dla osób niepełnosprawnych). Nauczanie jest prowadzone na zasadzie „jeden do jednego”: jeden nauczyciel i jeden uczeń. Jest to nauczanie jakby nie z tej epoki, przypomina guwernerów w zamożnych domach. Kontakt twarzą w twarz z nauczycielem mobilizował do nauki. Musiałem się dobrze przygotować do każdej lekcji, ponieważ nie mogłem liczyć na to, że nauczyciel mnie nie zapyta. Byłem przecież jedyny w klasie.

Indywidualny tok nauczania ma również swoje jeszcze większe minusy. Byłem „wyzuty” (jakby powiedział Witkacy) z kontaktów z rówieśnikami. Nauczyciele, niezależnie od tego, czy byłem przygotowany na dwójkę czy na piątkę, zwykle stawiali mi piątki (miałem się jeszcze o tym przekonać w późniejszym okresie, gdy trafiłem do szkoły, w której było więcej uczniów, nie tylko ja sam). Odczuwałem także ogromne osamotnienie. Starych kolegów już nie miałem – wszyscy zajęci byli swoimi sprawami, nowych jeszcze nie poznałem. Zacząłem doświadczać, co to znaczy być innym, pozostawionym poza nawiasem społeczeństwa. Zacząłem szukać jakichś dróg wyjścia z tej sytuacji. Na początku była to literatura piękna.

Rozczytywałem się namiętnie, „na zabój”. Miałem swoje miejsce. Siedziałem na łące, na wzgórku nad sztucznym zbiornikiem retencyjnym, tuż obok naszego osiedla. Czasem szedłem (tzn. jechałem) nad tamę, która kilkanaście lat później została przerwana i pociągnęła za sobą śmiertelne ofiary. Ale najwięcej czasu spędziłem na łące. Czytałem Dostojewskiego, Szekspira, Sienkiewicza. Fascynowałem się współczesną literaturą amerykańską – czytałem Faulknera. Miałem okres zaczytywania się w literaturze science fiction. Przebywałem wtedy z bohaterami literackimi: z Idiotą, braćmi Karamazow, Hamletem, Makbetem, Kmicicem i innymi. Szczególne wrażenie wywarła na mnie opowieść Abe Kobo Kobieta z wydm, która odzwierciedlała znakomicie moją ówczesną sytuację. Główny bohater – urzędnik cierpiący na nudną pracę – miał hobby, które polegało na zbieraniu wyjątkowych okazów owadów. To ulubione zajęcie sprawiło, że pewnego dnia wybrał się na brzeg oceanu, do wioski, która walczyła z wydmami, wdzierającymi się do domów. Gdy zbliżał się wieczór, bohater poprosił o nocleg. Mieszkańcy wioski skierowali go do samotnej kobiety, mieszkającej w miejscu, z którego można było wydostać się tylko za pomocą drabinki linowej. Następnego dnia okazało się, że wieśniacy wcale nie zamierzają go stamtąd wypuścić. Postanowili za niego, iż będzie mężczyzną samotnej kobiety, i że pomoże jej w walce z wszechobecnym piaskiem. Oczywiście bohater zdumiał się bezczelnością wieśniaków i począł obmyślać drogę ucieczki. Pomagał kobiecie, pojawiła się między nimi odwieczna nić łącząca kobietę i mężczyznę. Dwa razy uciekał, ale za każdym razem wieśniacy chwytali go i z powrotem przymusili do powrotu do kobiety. Kiedy uciekł po raz trzeci, a nikt go nie gonił – sam wrócił. Odkrył większy sens we wspólnej z kobietą walce z piachem niż w monotonnej pracy urzędniczej w dużym mieście. Nie pytany o zgodę, został postawiony na nowej drodze życia, zupełnie odmiennej od tej, którą kroczył dotychczas. Wszedł w alternatywną rzeczywistość, która okazała się jego przeznaczeniem.

Moja przygoda z literaturą piękną była ucieczką przed samotnością. Wtapiałem się w historie literackich bohaterów, ale czegoś mi jednak brakowało. Indywidualny tok nauczania pozbawiony jest społecznego wymiaru uczenia się – ścierania się uczniów, konkurencji i współpracy z rówieśnikami, odnajdywania własnej twarzy na tle innych zachowań. Będąc na wakacjach w sanatorium, przypadkiem dowiedziałem się o liceum przy sanatorium we Wrocławiu. W tym liceum proces rehabilitacji łączyło się z nauką. Było to ważne, fundamentalne połączenie dla człowieka pozbawionego pełnej sprawności ciała. Dostałem adres tego liceum i napisałem tam. Po dwóch tygodniach otrzymałem informację, że zostałem przyjęty. W ten sposób trafiłem w takie miejsce i do takich ludzi, którzy z jeszcze nie ukształtowanego tworzywa mojego życia pomogli utworzyć podwaliny pod czekającą mnie przyszłość.

Pobyt we Wrocławiu był dla mnie bardzo ważnym i pięknym okresem. Mogłem inwestować nie tylko w naukę, ale również w podnoszenie sprawności i kondycji fizycznej. Spotkałem się z wieloma ciekawymi ludźmi. Nasi nauczyciele języka polskiego i historii angażowali się politycznie. Po raz pierwszy usłyszałem wtedy o Katyniu. Poruszyła mnie opowieść o oficerach Wojska Polskiego, którym strzelano w tył głowy, albo zatopienie całego statku z polskimi żołnierzami. Te historie budziły patriotyzm i postawę sprzeciwu wobec rzeczywistości. Nauczyciele uczyli postawy aktywnej, pokazywali, że nie zawsze należy zgadzać się z zastaną sytuacją, że można kreować rzeczywistość i mieć na nią wpływ, ukazywali inny świat, zakrywany przez ówczesną komunistyczną propagandę. Doświadczyliśmy tego na własnej skórze. Pamiętam, jak biegaliśmy z nauczycielem od fizyki po parku i mierzyliśmy licznikiem Geigera poziom promieniowania po awarii reaktora w Czarnobylu. Nikt nas o tym nie informował. Dopiero kilka dni po awarii otrzymywaliśmy substancję z jodem, neutralizującą skutki promieniowania.

Niewątpliwie te właśnie treści narodowościowe sprawiły, że wybierając studia wybrałem Katolicki Uniwersytet Lubelski, który w owym czasie był symbolem i enklawą walki z komunizmem i poniżaniem człowieka.

W tym miejscu przypomina mi się rok 1981 i pobyt w szpitalu w Górowie Iławeckim. 13 grudnia ujrzałem przez okno idącego po zaśnieżonym chodniku żołnierza z karabinem. Żołnierz zapalił papierosa. Nie zapomnę tego widoku do końca życia. Nie zdawałem sobie sprawy ze znaczenia tej sytuacji. Ogłoszono stan wojenny. Ówczesna władza wyprowadziła czołgi i żołnierzy przeciwko swoim obywatelom. Człowiekowi o zdrowych zmysłach trudno pogodzić tego typu zestawienie. Żołnierz szedł chodnikiem przebiegającym wzdłuż jeziorka, w centrum którego znajdowała się wysepka z gniazdami łabędzi. Białe łabędzie zawsze kojarzyły mi się z jakąś czystością i wolnością. Przypływały do przechodniów z podniesioną głową, dumnie wyprostowane. Ludzie karmili je chlebem. A potem łabędzie wzlatywały w górę na rozpostartych skrzydłach. Nikt im tych skrzydeł nie podcinał. Obrazy z 13 grudnia nakładają się w mojej pamięci. Polski żołnierz z karabinem i białe łabędzie. Pobyt we Wrocławiu stał się dla mnie również czasem spokojniejszej refleksji nad sensem utraty pełnej sprawności. Widziałem kolegów, którzy znajdowali się w podobnym położeniu. Razem spędzaliśmy w sanatorium święta Wielkiejnocy. Był to piękny czas – doświadczenie budzącej się wiosny, słońca świecącego jaskrawym blaskiem, muzyka Johna Andersona dobiegająca z któregoś z pokoi. Dotykałem życia. Okazuje się, że niewiele trzeba, żeby ocierać się o jakiś głębszy sens. Wraz z towarzyszami niedoli z sąsiednich łóżek czekałem na zmartwychwstanie.

To jest pewien paradoks – osiemnastolatek na wózku, który mówi, że życie jest piękne. Z drugiej strony, mamy wielu młodych ludzi, którym niczego nie brakuje, którzy mają wszystkiego pod dostatkiem, a którzy mówią jednak coś zupełnie przeciwnego – że życie jest do niczego.

No cóż, to stwierdzenie uzmysławia mi jedną rzecz. Wspomnienia mają to do siebie, że są cząstkowe, fragmentaryczne i nie obejmują całej przeszłej historii. Jestem świadomy, że podlegam mechanizmowi idealizacji: pamiętam to, co chcę pamiętać. Chyba jeszcze nie jestem gotowy, aby mówić o ciężarze cierpienia, jakie wiąże się z moim życiem po wypadku. Nawet księżyc ma dwie strony: jasną i ciemną. O ileż bardziej złożone jest życie człowieka. Mówię o jednej stronie medalu, a jest jeszcze ta druga.

A ta druga strona medalu jest ważna.

Owszem, ta druga strona medalu często decyduje o tym, jak przeżywamy świat – czy potrafimy cieszyć się z małych rzeczy, czy potrafimy w ogóle się cieszyć. Przeżywałem podświadomy żal do kolegi, który wyciągnął mnie owego feralnego dnia nad wodę. Nie chciałem jechać o tej godzinie. Chciałem wykąpać się wieczorem, tuż przed filmem Pogoda dla bogaczy, który w tamtym czasie cieszył się ogromną popularnością. On mnie jednak namawiał, więc w końcu się zdecydowałem. Pojechałem, skoczyłem, wkroczyłem w alternatywną rzeczywistość. Przez kilka lat istniały we mnie żal i złość. Obarczałem go odpowiedzialnością za mój wypadek. Ludzka psychika niekiedy rządzi się pokrętnymi prawami. Miałem sen, w którym wspinałem się z nim po stromym urwisku. Urwisko pokryte było śliskim mchem. Obaj z trudem wchodziliśmy coraz wyżej, towarzyszyło mi napięcie i obawa, że zaraz spadniemy. Nagle koledze noga się poślizgnęła, zawisł nad urwiskiem. Wpatrywałem się biernie w tę sytuację. Nie zareagowałem, a on spadł w przepaść. Uderzył o skałę, a ja pomyślałem: „Dobrze ci tak!”. A przecież on tylko zaprosił mnie do wspólnego pójścia nad wodę, tak samo jak zaprasza się do kina, teatru czy na piwo. Mieszkają w nas demony, które toczą swoją walkę – walkę o zatracenie człowieka. Odciągają od jestestwa, nakierowują na rzeczy zewnętrzne, pozbawiając możliwości odkrycia odpowiedzialności za własne życie. Łatwiej myśleć, że to nie moja wina i że ktoś inny odpowiada za kształt mojego życia.

Kolejnym doświadczeniem, które było (i nadal jest) moim udziałem, stał się ostracyzm. Oto scena z przeszłości: wychodzę z budynku na ulicę, po drugiej stronie ulicy znajduje się zakład mechaniczny. Widzę człowieka, który przywołuje współpracowników i pokazuje na mnie palcem. Wytyka mnie palcem. Dyskutują, śmieją się. Nie słyszałem, o czym rozmawiali, ale w środku coś mnie zabolało, jakby ostry sztylet wdarł się pod serce. Inna scena ma miejsce w sklepie. Na dworze skwar leje się z nieba, wjeżdżam do sklepu, kupuję wodę, wyciągam z trudem pieniądze, wyjeżdżam, a z tyłu dochodzi do mnie komentarz: „Gdzie takiego do sklepu puszczają!”. W mojej duszy jest mnóstwo tego typu zdarzeń i słów, które ranią, stawiają człowieka poza nawiasem. Gdy z tej perspektywy spoglądam na swoją drogę po wypadku, najbardziej boli mnie nie to, że utraciłem pełną sprawność, ale właśnie skutki społeczne, dotyczące kontaktów międzyludzkich. To, co najbardziej boli, to fakt, że jest się traktowanym inaczej, marginalizowanym i pomijanym.

Gdy miałem sześć, może siedem lat, znalazłem się w takiej oto sytuacji. Na festynie, zorganizowanym przez zakład pracy mojego ojca, otrzymaliśmy różnego rodzaju zabawki i gry. W drodze powrotnej kolega zaproponował mi zamianę wylosowanej przez siebie gry (robienie jakichś pieczątek ze zwierzątkami) na tę, którą ja wylosowałem (gra „Chińczyk”). Stanęliśmy w kółeczku, on przekonywał o zaletach swojej gry. Zapytałem o radę moją mamę. Czułem, że gra, którą dostałem, jest lepsza, ale nie miałem pewności. Oczekiwałem od mamy potwierdzenia i nie doczekałem się. Powiedziała: „Zrób, jak uważasz”. Nie pomogła mi zdecydować. Zamieniłem się z kolegą, a później żałowałem tej decyzji. Kolejna pretensja, którą nosiłem w sobie, dotyczyła właśnie rodziców. Żywiłem przekonanie, że zawiedli moje oczekiwania, że nie dali mi w życiu tego, na co zasługiwałem. Nie wspierali mnie wystarczająco w wyborach życiowych, np. pozostawili samego w wyborze szkoły ponadpodstawowej. Takich zawodów i pretensji było w moim życiu więcej, tymczasem one odbierają radość życia. Są niczym zasłona, która przesłania widok na piękno otaczającego nas świata, na dobre gesty ludzi, z którymi spotykałem się przecież tyle razy. Tworzą pewnego rodzaju „skorupę”. Przebicie się przez nią trwa latami i szczęśliwy ten, któremu uda się wyjść na światło dzienne. Pomoc psychologiczna czy kierownictwo duchowe może zdziałać w takich sytuacjach bardzo dużo. Miałem się o tym przekonać i w swoim życiu.

A czy nie miałeś pretensji do Pana Boga?

Ciągle zastanawiałem się nad tym i do dzisiaj to robię, ale do końca nie wiem, jak to jest. Czy przez ten wypadek Bóg mi pomógł czy też utrudnił mi życie? Mniej więcej zdaję sobie sprawę, jaki byłby typowy scenariusz mojego życia, gdybym nie uległ wypadkowi. Pochodzę z rodziny robotniczej i widzę, jak żyją moi koledzy. Mój los mógłby być powieleniem tych losów, które – tak patrząc z boku – nie są godne tego, by o nie zabiegać. Ci ludzie często popadają w alkoholizm, nie pracują, niszczą swoje życie. W tym kontekście, wydaje mi się, że Bóg mi pomógł, że wyprowadził mnie z potencjalnej „ziemi niewoli”, z niewoli alkoholu, z niewoli życia bez wartości. Oczywiście, trzeba przyznać, że Bóg zastosował drakońską metodę. Być może dlatego, żeby nie przyszło mi do głowy powrócić do takiego życia.

Kiedyś jechałem autobusem. Za oknem drzewa przesuwały się jedno po drugim. Autobus kołysał się i podskakiwał na polskich nierównych drogach. Monotonia jazdy spowodowała, że oczy mi się bezwiednie zamykały. Nagle przyszła mi do głowy myśl, że zostałem wystawiony na ciężką próbę. Paradoksalnie, odczułem ogromną ulgę i pewność, że – jeśli chodzi o moją niesprawność – wszystko jest w jak najlepszym porządku. „Oto człowieku masz czas próby. Jeżeli będziesz dobry w małych rzeczach, dostąpisz większych”. Miałem wtedy wrażenie, że przeżywam okres, w którym moje człowieczeństwo ma zaistnieć. Czułem, że nie mogę go utracić. Mam nadzieje, że Bóg mi pomógł i poprowadzi dalej właściwymi drogami.

Po ukończeniu szkoły średniej rozpocząłeś studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Jak ta decyzja została przyjęta przez Twoją rodzinę?

Rodzice zachęcali mnie raczej, żebym wrócił do domu. Mówili: „Masz tu wszystko: jedzenie, dach nad głową. Po co będziesz jechał w nieznane i męczył się?”. Ja jednak miałem głębokie wewnętrzne przekonanie, że muszę opuścić dom rodzinny i wyruszyć na poszukiwanie czegoś więcej, czegoś lepszego. Intuicyjnie czułem, że powinienem kontynuować moją edukację. Dzięki wychowawczyni w sanatorium spotkałem się z p. Wojciechem Chudym – człowiekiem niepełnosprawnym, absolwentem tego samego liceum, do którego ja uczęszczałem, dziś profesorem KUL. On podzielił się ze mną swoim doświadczeniem, opowiedział, w jaki sposób on sobie poradził. Skorzystałem z tych informacji i z sanatorium we Wrocławiu trafiłem do Domu Pomocy Społecznej w Lublinie, podejmując równocześnie studia psychologiczne na KUL-u.

W tamtym czasie domy studenckie nie były przygotowane na przyjęcie osób z taką niesprawnością jak moja. Żadna wyższa uczelnia nie zajmowała się problemem studiowania osób niepełnosprawnych. Tymczasem dla mnie wyższe wykształcenie było właściwie jedyną szansą na aktywne i niezależne życie. Zamieszkanie w Domu Pomocy Społecznej było więc manewrem, który umożliwił mi podjęcie studiów wyższych. Życie z niesprawnością wymaga wielu takich manewrów, obchodzących mielizny nieprzystosowania społeczeństwa do zaakceptowania inności. Jeszcze nieraz musiałem stosować wybiegi, dzięki którym „wciskałem się w nawias” społeczeństwa. Chociaż dziś uważam, że pobyt w Domu Pomocy Społecznej był jednym z najciekawszych okresów w moim życiu, nie byłem tego zdania, gdy przybyłem tam po raz pierwszy. Zobaczyłem ludzi starych, schorowanych, niejednokrotnie porzuconych przez własne dzieci. Mieszkałem w pokoju czteroosobowym o powierzchni około 12 m Nie było miejsca, bym mógł swobodnie obrócić się wózkiem. Gdy wjeżdżałem do wspólnej łazienki, inni mieszkańcy naszego piętra wyrzucali mnie z niej. Byłem nowy, więc musiałem wywalczyć sobie pozycję. Prawa były jasne i brutalne. Mieszkańcy domu, by zahartować delikwenta i uodpornić na marazm toczącego się tam życia, dla zasady i dla zabawy stosowali metody „szkoły przetrwania”. Mnie nie było ani do śmiechu, ani do zabawy. Wiele razy myślałem: „Co ja tutaj robię?” i wiele razy niejedna łza zakręciła mi się w oku. W tym domu mieszkałem przez dwa lata. Poznałem tam wielu wspaniałych ludzi – np. siostry zakonne, które były tam pielęgniarkami. To właśnie wtedy, dzięki codziennym modlitwom, moje życie religijne nabrało rumieńców.

Mieszkałem w pokoju z kolegą, który był człowiekiem głęboko wierzącym. On również studiował psychologię na KUL-u i w znacznym stopniu pomógł mi przeżyć czas mieszkania w Domu Pomocy Społecznej tak, że wyszedłem z niego wewnętrznie umocniony. Koledzy, którzy mnie wyrzucali z łazienki, zostali moimi serdecznymi przyjaciółmi. Jak mawiał jeden z nich, dom pomocy był jak ośrodek przygotowań olimpijskich: każdy, kto przetrwał w tym miejscu bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym, poradził sobie w każdym innym miejscu.

Studiowałem tylko dzięki pomocy moich kolegów i koleżanek z roku. Przychodzili po mnie przed zajęciami i odprowadzali mnie po zajęciach. Wykłady i ćwiczenia zwykle odbywały się na drugim lub trzecim piętrze budynku, w którym nie było windy. Bywało, że parę razy dziennie musiałem przemierzyć trzy piętra. Ale w ciągu sześciu lat studiów tylko kilkakrotnie zdarzyło się, że młodzi ludzie odmówili mi pomocy i tylko w jednym przypadku odmawiający nie podał powodu, dla którego nie chciał mi pomóc.

Przyjaciół miałem niewielu, właściwie mogę ich wyliczyć na palcach jednej ręki. Tym bardziej ceniłem sobie ich przyjaźń. Należeli do wąskiego grona osób w moim życiu, które traktowały mnie normalnie, dla których moja niesprawność nie była problemem. Relacje tego typu pozwalały mi przetrwać w trudnych chwilach, budowały we mnie coś dobrego i pozytywnego. Okres studiów był jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Był to także czas intensywnego kształtowania duchowego. Właśnie wtedy trafiłem na rekolekcje ignacjańskie. „Ćwiczenia duchowne” były dla mnie szokującym doświadczeniem, być może nawet bardziej szokującym niż wypadek.

Aż tak?

Rekolekcje były dla mnie niczym przebudzenie. Przede wszystkim zacząłem mówić o swoim doświadczeniu. W życiu zwykle nie mamy na tyle zaufanych osób, żeby dzielić się z nimi najbardziej intymnymi przeżyciami, ograniczamy się więc w rozmowie do rzeczy ogólnych i powszechnie znanych. Rozmowy indywidualne, prowadzone podczas rekolekcji z kierownikiem duchowym, miały wartość katartyczną, oczyszczały mnie. One sprawiały, że dystansowałem się od swojego, zwłaszcza bolesnego, doświadczenia. W rozmowach rekolekcyjnych po raz pierwszy otwarcie mówiłem o swoim życiu. One pozwalały mi dotknąć swoich granic. Miałem wtedy ponad dwadzieścia lat, a niekiedy czułem się bezsilny i bezradny jak dziecko wobec tego, co ze mnie wychodziło. „Puszczały mi nerwy” i rozklejałem się. Dochodziły do głosu moje stłumione emocje. Emocje zaś nerwicują, mamy jakieś tiki, natrętne myśli lub przymusowe działania. Rozmowa odkrywa ich faktyczne oblicze, można im spojrzeć prosto w oczy. Jeśli jest dobrze prowadzona, może leczyć, ma charakter terapeutyczny. Człowiek przygląda się zdarzeniom, w których uczestniczył, ocenia pod względem moralnym swoją rolę w nich. W czasie rekolekcyjnych rozmów odkryłem niejednego „trupa” w „szafie” swojej duszy.

Wielkie wrażenie wywarły na mnie także wieczorne kontemplacje. Były one niczym wykwintna wieczerza. Scalały różne treści zawarte we wprowadzeniach do medytacji i samych medytacjach. Szczególnie zapamiętałem obraz Piotra podążającego po wzburzonych falach w kierunku Chrystusa. Zawierał on w sobie istotę radzenia sobie z najtrudniejszymi życiowymi sytuacjami. Doświadczając trudności, można utopić się w swoich lękach, poczuciu mniejszej wartości i samotności, można też zanurzyć się w pożądaniach oczu i ciała, uzależnić się od alkoholu, seksu czy telewizora. Ale z drugiej strony, jeśli do problemów podejdzie się z wiarą i dostrzeże odpowiedni kierunek – kierunek Jezusa Chrystusa, można przejść nad nimi do porządku dziennego i iść nawet po wzburzonych falach. Obraz Piotra idącego po morzu bardzo mi pomógł. Miał dla mnie znaczenie symboliczne. Doświadczyłem takiego odrzucenia ze strony innych i samego siebie, że aby przetrwać, musiałem boso, jak Piotr po falach, stąpać po swoim życiu. Rekolekcje ignacjańskie były przełomem w moim życiu i przyniosły mi głęboki spokój.

Najpierw przyjechałeś jako rekolektant, a później przyjeżdżałeś jako pomagający nam w rozmowach indywidualnych

Prowadzenie rozmów indywidualnych było dla mnie pierwszym doświadczeniem siebie w sytuacji pracy. Podjąłem się bardzo odpowiedzialnego zadania, gdyż towarzyszenie rekolektantom jest niczym wędrówka po ciemnym lesie bez kompasu albo jak jazda samochodem po nieznanej aglomeracji miejskiej bez mapy miasta i żywych ludzi, którzy mogliby wskazać właściwą drogę. Trzeba słuchać, bo prawda o człowieku ukazuje się „między wierszami” prowadzonej rozmowy. Może stosowniej byłoby powiedzieć, że trzeba czytać człowieka jak otwartą księgę. Często jednak księga ta jest zamknięta na cztery spusty. Wtedy trzeba trwać przy człowieku, nie zostawiać go z jego upiorami – krzywdą i poczuciem winy. Czasem trzeba walczyć, gdyż racjonalizacje człowieka bywają nie do zniesienia.

Głównym argumentem za tym, by proponować Ci towarzyszenie duchowe podczas rekolekcji, było przede wszystkim Twoje doświadczenie. Mając świadomość, że nie ukończyłeś studiów teologicznych, które są tu wręcz konieczne, wydawało mi się, że doświadczenie ludzkie – doświadczenie przeżytego cierpienia jest po prostu uwiarygodnieniem autentycznego słuchania i autentyzmu prostych rad. Ludzie przyjeżdżają często na rekolekcje, nie mogąc poradzić sobie z pewnymi problemami. Twoje doświadczenie było gwarancją, że to, co będziesz im mówił, będzie prawdziwe. Nikt nie będzie mógł powiedzieć, że to są rady dawane na wyrost, lekko, bez pokrycia…

Ta posługa rzuciła mnie na głęboką wodę. Myślę, że narodziłem się wówczas jako mężczyzna, który podejmuje trud pracy i chce być za nią odpowiedzialny.

Jakiś czas potem ukończyłeś studia…

W zasadzie powinienem się cieszyć z tego powodu. Rzeczywiście zakończył się pewien etap w moim życiu. Zdobyłem dyplom… i stanąłem przed wielkim dylematem: wrócić do mojej rodzinnej małej miejscowości (intuicyjnie czułem, że nie będę się mógł tam zrealizować) czy też zrobić coś innego, co pozwoliłoby mi zostać w Lublinie i tam zarzucić kotwicę. Zacząłem szukać pracy, niestety bezskutecznie. Każda rozmowa z pracodawcą kończyła się tak samo: „Jeśli będziemy zainteresowani pana ofertą, skontaktujemy się” (nie muszę dodawać, że żaden tego typu kontakt nigdy nie nastąpił). Nagle jakby zawisłem w próżni i chaotycznie zacząłem szukać wyjścia z takiej sytuacji. W końcu zdecydowałem się na kolejny wybieg – rozpocząłem studia języka angielskiego. Przeszedłem wąskie sito egzaminów wstępnych (7 chętnych na jedno miejsce). Rozpocząłem też pracę nad doktoratem z psychologii, którego nie udało mi się zresztą sfinalizować do dziś.

Przez krótki okres mieszkałem jeszcze w akademiku, potem na stancjach. Przetrwałem dzięki moim braciom, którzy przyjechali do Lublina kontynuować swoją edukację. W innym przypadku nie miałbym żadnej szansy i musiałbym wrócić do rodzinnej miejscowości. Ponieważ rodzice nie byli mi w stanie pomóc finansowo, imałem się każdego zajęcia, które dawało mi jakiś dochód. Przepisywałem teksty na podarowanym mi komputerze, tłumaczyłem i udzielałem korepetycji z języka angielskiego, na zaproszenie moich byłych nauczycieli akademickich prowadziłem szkolenia dla przedstawicieli organizacji pozarządowych, pracowników socjalnych i pracowników urzędów pracy. Tak przeżyłem ponad trzy lata: trzy razy 365 dni i nocy.

W 1995 roku wspólnie z bratem i kolegą założyliśmy Fundację Fuga Mundi. Formuła organizacji pozarządowej dawała nam perspektywę własnego rozwoju zawodowego oraz realizowania celu społecznie użytecznego. Głównym celem Fundacji jest kompleksowa rehabilitacja osób niepełnosprawnych oraz pomoc ich rodzinom. Nauczeni własnym doświadczeniem, chcieliśmy stworzyć lepsze warunki startu innym niesprawnym w myśl filozofii pomagania, która mówi, że człowiekowi głodnemu nie daje się ryby, ponieważ nazajutrz przyjdzie znowu głodny, ale należy nauczyć go łowić ryby samodzielnie. Ta filozofia zachowuje godność człowieka korzystającego z pomocy i odkrywa jego największe talenty.

Uważam, że w ciągu siedmiu lat działalności stworzyliśmy dzieło, którego nie muszę się wstydzić. Prowadzimy punkt informacji i doradztwa dla osób niepełnosprawnych, gdyż niedostatek informacji jest ogromnym problemem w środowisku. Zorganizowaliśmy pierwszą, jak na razie jedyną, w pełni dostępną dla osób niepełnosprawnych kawiarenkę internetową. Od samego początku kawiarenka cieszy się ogromną popularnością, wiele osób przychodzi tam niemal codziennie. Prowadzimy szkolenia komputerowe. Zgłasza się do nas również wiele osób, które poszukują zatrudnienia i chcą podnieść swoje kwalifikacje. Staramy się wyszukiwać pracodawców dla absolwentów naszych kursów, ale ta działalność napotyka na największe trudności. Bardzo trudno znaleźć miejsca pracy i nie mamy zbyt imponujących rezultatów w tym zakresie. Organizujemy także konferencje i prowadzimy medialne kampanie poprawiające wizerunek osób niepełnosprawnych jako aktywnych uczestników życia społecznego. Pracujemy nad utworzeniem ośrodka szkoleniowo-rehabilitacyjnego, jedynej tego rodzaju placówki położonej w Polsce południowo-wschodniej, uważanej za Polskę kategorii B czy C. Praca w Fundacji bardzo mnie angażuje, czasem dzieje się to kosztem rodziny.

Á propos rodziny – mniej więcej w tym samym czasie ożeniłeś się.

Owszem. Beatę spotkałem mniej więcej w tym samym czasie, to jest w 1995 roku, ale pobraliśmy się trzy lata później – w 1998 roku. Nie była to prosta decyzja, ponieważ niesprawność ukierunkowuje na życie samotnicze. Jednak miłość wszystko zmienia. Problemy w miłości są wspólnym wyzwaniem. Jesteśmy razem już cztery lata. Czas bardzo szybko biegnie. Oboje pracujemy całymi dniami, w tygodniu widujemy się rano i wieczorem. Kocham Beatę coraz bardziej. Mamy też swoje trudności i problemy, choćby te związane z macierzyństwem i ojcostwem. Są one bardzo trudne, ale próbujemy sobie radzić.

To, co robisz, jest wielkim ojcostwem.

Na pewno można być ojcem nie tylko w sensie fizycznym, biologicznym. Jestem jeszcze młody i nie myślę w tych kategoriach o swojej pracy. Niewątpliwie ludzie są dla mnie najważniejsi. Spotkałem kilka osób, które wywarły ogromny wpływ na ukształtowanie się kierunku mojego życia.

Rodzice są oczywiście ważnymi osobami w mojej historii. Dali mi najcenniejszy skarb – moje życie oraz surową i prostą miłość. Miałem do nich wiele pretensji o różne rzeczy. Jednak, zwłaszcza po śmierci mojego ojca, uzmysłowiłem sobie, że nazbyt dużo energii poświęcałem na tak iluzyjne sprawy, jak poczucie krzywdy, oczekiwanie na gwiazdkę z nieba. Ksiądz Twardowski mówi, żebyśmy kochali ludzi, bo tak szybko odchodzą. Są jeszcze inne osoby, które noszę w sercu. Jestem im wdzięczny za to, że pojawiły się na drodze mojego życia. Człowiek jest istotą społeczną, bez ludzi usycha niczym nie podlewany kwiat. Cieszę się z obecności tych, których kocham. Lubię też proste codzienne czynności…

Kiedy czasami przychodzi do mnie jakiś młody człowiek i narzeka, że niczego nie potrafi, to zadaję mu pytanie „Jak się tu znalazłeś?”. On mówi „Przyszedłem”. „A to znaczy, że coś potrafisz, umiesz chodzić. Dziękuj za to Panu Bogu.

Kochanowski mówi: „Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz”. Faktycznie, mamy w życiu tyle rzeczy, których nie doceniamy. Tymczasem wystarczy mieć katar czy nabawić się jakiejś choroby, aby doświadczyć, że posiadamy naprawdę wielki skarb – zdrowie, które pozwala na życie wolne od ograniczeń związanych choćby z przemieszczaniem się. Ale jego wartość widać dopiero wtedy, gdy się je straci. Stąd ta moja tęsknota do takich prostych spraw, jak spacer jesienią po parku pod drzewami, z których spadają liście.

Czy nie jest tak, że doceniamy życie wtedy, kiedy doświadczamy jego kruchości?

Tak, kiedy dochodzimy do jego granic, kiedy wychodzi na jaw, że na tej ziemi jesteśmy tylko przechodniami. Myślę, że dopiero w sytuacjach granicznych okazuje się, że to Jezus Chrystus ostatecznie nadaje sens życiu człowieka. Trudno zgodzić się na brak sprawności, zależność i bezradność w najprostszych czynnościach bez odniesienia do wymiaru duchowego.

Obecnie toczy się międzynarodowa publiczna debata na temat, czy człowiekowi cierpiącemu można „pomóc” odejść z tego świata. Sprawa niesprawnej Brytyjki trafiła na wokandę sądu w Strasburgu i jeszcze tym razem zwyciężyła filozofia życia. Gdy siedzę przy herbacie w ciepłym pokoju, także i dla mnie myśl o eutanazji wydaje się atrakcyjna. Jednak pamiętam mój wypadek, śmierć kliniczną, kilka groźnych sytuacji na jezdni w czasie jazdy samochodem… W każdej z tych sytuacji na pierwszy plan wysuwała mi się myśl o zachowaniu życia. Niesprawność jest w tym kontekście zaledwie niedogodnością w wymiarze przede wszystkim społecznym. Najbardziej jej doświadczam właśnie w tym wymiarze – wtedy, gdy ktoś wytyka mnie palcem albo nie zatrudnia z powodu wyglądu… Tymczasem niesprawność może być kolejną cechą akcydentalną – raz jest, innym razem jej nie ma. Dziś przebiegam 100 metrów w 12 sekund, jutro nie mogę samodzielnie przewrócić się na łóżku. Niesprawność może się przytrafić każdemu w każdej chwili. To, o co warto zabiegać, jest innej natury, jest niezmienne, duchowe. Wolę inwestować w zaufanie i miłość, bo one – jak wierzę – nie zwietrzeją i będą się liczyć na zielonych łąkach Piotrowych.